Krojąc cebulę, wspominam często wielkie dzieła literatury światowej, w których to warzywo odgrywa niebagatelna rolę i od razu lepiej mi idzie. Jestem pod wielkim wrażeniem książki: "Przepiórki w płatkach róży" Laury Esquivel. Jest to lektura nie tylko dla pasjonatów egzotycznej kuchni, ale dla smakoszy realizmu magicznego. Tak w wielkim skrócie powiedziałbym, że każdy przepis kulinarny jest tam receptą na życie bądź jest skutkiem perypetii życiowych głównej bohaterki, która jest artystką w kuchni. Jej wyczyny kulinarne są powodem radości i lekiem na całe zło, które ją spotyka. Nie chodzi tu bynajmniej o jedzenie, ale o tworzenie. Bo to pierwsze czasem bywa katastrofalne w skutkach. Spożycie tortu weselnego, przyrządzanego przez nią w wielkim żalu, a to z powodu ślubu jej ukochanego z jej siostrą, wywołuje u gości sensacje i to nie tyle żołądkowe, co emocjonalne, wszyscy zaczynają tonąć we łzach, a ten zbiorowy lament kończy się zbiorowym wymiotowaniem. Co prawda cebula akurat nie ma z tym tortem nic wspólnego, ale to warzywo odgrywa główną rolę przy narodzinach bohaterki tej cudownej książki i towarzyszy jej przez całe życie jako wyzwalacz olbrzymich ilości łez.
Cebula jako wyzwalacz łez, jako oryginalny katalizator w relacjach międzyludzkich, mający za zadanie, by tak rzec: upłynnić emocje, występuje w "Blaszanym bębenku" Guntera Grassa. Wyobraźcie sobie taką knajpę, gdzie serwuje się jedynie cebule i to surowe, podane na deseczce do krojenia, bo klient ma za zadanie sam sobie je pokroić. Och, jak przydałby się czasem taki terapeutyczny lokal. Zanim napiszę monografię na temat cebuli w literaturze pięknej, przytoczę choć fragment o tej niezwykłej knajpie.
"Ledwie „Piwnica Pod Cebulą” zapełniała się gośćmi - choćby do połowy - Schmuh, właściciel, wkładał szal. Ów szal, z kobaltowo - niebieskiego jedwabiu, był zadrukowany, specjalnie zadrukowany, a wspominam o nim dlatego, że wkładanie szala miało znaczenie. Drukowany wzór przedstawiał złotożółte cebule. Dopiero gdy Schmuh wkładał szal, można było uznać lokal „Pod Cebulą” za otwarty. Goście: przedsiębiorcy, lekarze, adwokaci, artyści, między innymi aktorzy, dziennikarze, ludzie z filmu, znani sportowcy, także wyżsi urzędnicy magistratu i rządu krajowego, krótko mówiąc: wszyscy, którzy nazywają się dziś intelektualistami, siedzieli z żonami, przyjaciółkami, sekretarkami, dziewczynkami, również z przyjaciółkami rodzaju męskiego na zgrzebnych poduszkach i póki Schmuh nie włożył szala w złotożółte cebule, rozmawiali półgłosem, raczej mozolnie, niemal posępnie. Próbowano nawiązać dialog, bez powodzenia jednak, mimo najlepszych chęci mijano się z właściwymi problemami, chciano ulżyć sobie, pozbyć się ciężaru, wyłożyć bez ogródek, co leży na sercu, prosto z mostu, nie oglądając się na nic, pokazać całą prawdę, nagiego człowieka - ale na próżno. Tu i ówdzie rysowały się kontury złamanej kariery, rozbitego małżeństwa. Ten pan o potężnej mądrej głowie i miękkich, niemal pełnych gracji dłoniach ma, zdaje się, kłopoty z synem, któremu nie odpowiada przeszłość ojca. Obie panie w nurkach, nawet w karbidowym świetle wyglądają korzystnie, straciły podobno wiarę; otwartą sprawą pozostaje tylko: w co. Nic jeszcze nie wiemy o przeszłości pana o potężnej głowie, nie mówi się też, jakich to kłopotów syn, z powodu przeszłości, przysparza ojcu; jest tak - proszę wybaczyć Oskarowi porównanie - jak przed złożeniem jajka: wyciska się i wyciska...
W „Piwnicy Pod Cebulą” tak długo bez powodzenia wyciskano, aż pojawiał się na krótko knajpiarz Schmuh w specjalnym szalu, przyjmował z podziękowaniem ogólne radosne „O!”, potem znikał na kilka minut za zasłoną w głębi lokalu, gdzie mieściły się toalety i magazyn, i znów wracał.
Czemu jednak, gdy knajpiarz ponownie ukazuje się gościom, wita go jeszcze radośniejsze, ulgą podszyte „O!”? Oto właściciel dobrze prosperującego nocnego lokalu znika za zasłoną, bierze coś z magazynu, wykłóca się półgłosem z klozetową babką, która siedzi tam i czyta jakieś ilustrowane pismo, i wychodzi zza zasłony, a wszyscy witają go jak zbawcę, jak wspaniałego cudotwórcę.
Schmuh wkraczał między gości z koszyczkiem pod pachą. Ów koszyczek przykryty był serwetką w niebiesko - żółtą kratę. Na serwecie leżały drewniane deszczułki o świńskich i rybich profilach. Te wyszorowane czyściutko deszczułki knajpiarz Schmuh rozdawał gościom. Udawały mu się przy tym ukłony i komplementy, które świadczyły, że młodość spędził w Budapeszcie i Wiedniu; uśmiech Schmuha przypominał uśmiech na owej kopii, którą namalowano podług kopii rzekomo autentycznej Mony Lisy.
Goście natomiast przyjmowali deszczułki z poważną miną. Niektórzy zamieniali się. Jedni lubili profil świni, inni, albo - jeśli chodziło o panie - inne od pospolitej świni domowej wolały bardziej tajemniczą rybę. Obwąchiwali deszczułki, przesuwali to tu, to tam, a knajpiarz Schmuh, obsłużywszy również gości na galerii, czekał, aż każda deszczułka zastygnie w bezruchu.
Potem - a czekały na to wszystkie serca — potem, niby kuglarz, zdejmował serwetkę: koszyk przykryty był jeszcze drugą, na której leżały, nierozpoznawalne na pierwszy rzut oka, kuchenne noże.
I znów, jak przedtem z deszczułkami, Schmuh ruszał w obchód z nożami. Tym razem jednak uwijał się szybciej, wzmagał owo napięcie, które pozwalało mu podnosić ceny, nie sypał już komplementami, nie dopuszczał do zamiany kuchennych noży, jego ruchy nabierały pewnego, dobrze odmierzonego przyspieszenia. - Do biegu, gotowi, hop! - wołał, zrywał serwetkę z koszyka, sięgał do środka, rozdzielał, rozdawał, rozrzucał między lud, był dobrotliwym dawcą, zaopatrywał swoich gości, dawał im cebule, takie same, jakie widziało się, złotożółte i lekko stylizowane, na jego szalu, cebule pospolitego gatunku, zwyczajne bulwy, nie jakieś tam szlachetne odmiany, cebule, jakie kupuje pani domu, cebule, jakie sprzedaje straganiarka, cebule, jakie sadzi i zbiera chłop, chłopka czy służąca, cebule, jakie widzi się mniej lub bardziej wiernie odmalowane na martwych naturach holenderskich miniaturzystów, takie i podobne cebule rozdzielał knajpiarz Schmuh między swoich gości, aż wszyscy mieli cebule, aż słyszało się tylko buzowanie ognia w żelaznych piecykach i śpiew karbidowych lamp. Tak cicho robiło się po wielkim rozdawaniu cebuli - a Ferdynand Schmuh wołał: „Bardzo proszę, moi państwo!”, zarzucał koniec szala na lewe ramię, jak to robią narciarze przed zjazdem, i w ten sposób dawał sygnał.
Obierano cebule. Mówią, że cebula ma siedem łupin. Panie i panowie obierali cebule kuchennymi nożami. Zdzierali pierwszą, trzecią, jasną, złotożółta, rdzawą, a raczej cebulastą łupinę, obierali, aż cebula robiła się szklista, zielona, biaława, wilgotna, lepka, wodnista, zaczynała pachnąć, pachnąć cebulą, a potem krajali je, jak się kraje cebule, krajali zręcznie lub niezręcznie na deszczułkach, które miały świńskie i rybie profile, krajali w tę lub tamtą stronę, a sok tryskał albo rozpływał się w powietrzu - starsi panowie, którzy nie umieli obchodzić się z kuchennymi nożami, musieli uważać, żeby nie zaciąć się w palec; niektórzy jednak zacinali się i nie zwracali na to uwagi - za to panie radziły sobie dużo lepiej, nie wszystkie, ale te, które prowadziły dom, wiedziały przecież, jak się kraje cebulę, na przykład do przysmażanych ziemniaków albo do wątróbki z jabłkiem i cebulą; lecz u Schmuha nie było ani jednego, ani drugiego, w ogóle nie było nic do jedzenia, a jeśli ktoś chciał zjeść, to musiał iść gdzie indziej, „Pod Rybkę”, nie „Pod Cebulę”, bo tam tylko krajało się cebulę. Czemu to przypisać? Temu, że lokal tak się nazywał, a przede wszystkim temu, że cebula, krajana cebula, kiedy przyjrzeć się dokładnie... nie, goście Schmuha nic już nie widzieli, a przynajmniej kilku nic już nie widziało, łzy cisnęły się im do oczu, nie dlatego jednak, że serca mieli przepełnione; wcale bowiem nie jest powiedziane, że przy przepełnionym sercu łzy od razu muszą cisnąć się do oczu, niektórym nigdy się to nie zdarza, zwłaszcza w ostatnim albo minionym dziesięcioleciu, toteż nasz wiek zostanie kiedyś nazwany wiekiem bez łez, choć tyle wszędzie cierpień - i właśnie z powodu tej niezdolności do płaczu ludzie, którzy mogli sobie na to pozwolić, szli do „Piwnicy Pod Cebulą”, brali od knajpiarza deszczułkę - w kształcie świni lub ryby - i kuchenny nóż za osiemdziesiąt fenigów oraz pospolitą polno - ogrodowo - kuchenną cebulę za dwanaście marek, krajali ją coraz drobniej, póki sok nie wywołał, czego nie wywołał? Póki nie wywołał tego, czego nie wywołał świat i jego cierpienia: okrągłych ludzkich łez. Tam się płakało. Tam nareszcie znów się płakało. Porządnie, niepohamowanie, swobodnie. Tam ciekły i płynęły strumienie. Tam lał deszcz. Tam opadała rosa." G. Grass: Trylogia Gdańska: Blaszany bębenek, wyd. Oskar s. 447
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz