piątek, 17 października 2014

Moje jesienne fascynacje literackie

   
         Jesień, to moja ulubiona pora roku. Zarówno ta wczesna, bajecznie kolorowa, jak i szara, mokra, z zapachem zawilgotniałych gnijących liści. Fajnie jest zalec wieczorem przy ogniu w kominku z jakąś miłą lekturą, gdy za oknem zawierucha.
       Znacie "Straszną historię"- autorstwa Tove Jansson - mistrzyni w budowaniu poetyckiego klimatu grozy? Nikt w literaturze dla dzieci i dorosłych nie wyczarował tak niesamowitej atmosfery: subtelnego, tajemniczego strachu, podszytego pogodną ironią. Mówiąc w wielkim skrócie: owa straszność jest jednocześnie ciepła, przytulna i przezabawna. U najmłodszych czytelników lektura Opowiadań Tove Jansson realizuje potrzebę tzw. oswojonego strachu, u starszych te straszne historie wywołują salwy śmiechu. No i jak tu znaleźć płaszczyznę wspólnego międzypokoleniowego odbioru?:) "Poczytaj mi mamo", tylko się nie śmiej, przecież to straszne jest! Owszem, lubimy się bać, szczególnie jesienią siedząc w przytulnym ciepłym domu, gdy oprócz kościotrupów, wampirów i strzyg dobijających się do drzwi i okien na Halloween  nic nas nie niepokoi. Po przeczytaniu biografii T. Jonsson można zauważyć, że potrzebę strachu, to autorka Muminków miała ogromną i na domiar sama musiała się zatroszczyć o jej zaspokajanie. Chyba nikt tak pięknie przez całe dzieciństwo nie potrafił sam siebie udręczać i straszyć, jak mała Tove. Polecam jej autobiografię: Córka rzeźbiarza.
    "Dolina Muminków w listopadzie" to książka nie mająca nic wspólnego z atmosferą lekkich kreskówek dla dzieci. W wykreowanym przez Jansson świecie nie istnieje walka dobra ze złem, próżno tu także doszukiwać się moralizowania. Treści o przyjażni i przygodach fantastycznych istot, z których każda stanowi archetyp naszych osobowości, zawierają głębokie refleksje na temat życia. Czytanie tego dzieła, jest balsamem dla duszy, miejscami książka ta ma klimat Zen. Zresztą, co tu dużo mówić, sprawdźcie sami na poniższym fragmencie. 
                         Czy pamiętacie historię o Filifionce, która wierzyła w katastrofy?        
 Jeśli znacie, to też  warto sobie ją przypomnieć, by zobaczyć z innej strony, bo za każdym razem widzimy trochę inaczej, a czasem - podobnie jak Filifionka -   możemy dojrzeć coś zupełnie innego niż do tej pory widzieliśmy. Skoro mowa o nierozstającej się ze ścierką do kurzów domatorce - Filifionce, to nie można pominąć Włóczykija - nie znoszącego żadnych domostw i osiadłego życia. Te skrajnie różne postacie, z biegunowo odmiennym trybem życia,  mają jedną cechę wspólną: są samotnikami. 
   " Któregoś wczesnego ranka w Dolinie Muminków Włóczykij obudził się w swoim namiocie i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszać w drogę.Taki wymarsz jest zawsze nagły. W jednej chwili wszystko się zmienia, temu, kto odchodzi, zależy na każdej minucie, szybko wyciąga namiotowe śledzie i gasi żar, zanim ktokolwiek przyjdzie przeszkadzać i wypytywać, i zaczyna biec, w biegu zarzucając plecak, i wreszcie jest już w drodze, raptem spokojny niczym wędrujące drzewo, na którym nie rusza się ani jeden liść. Tam gdzie stał namiot, świeci pusty prostokąt zbielałej trawy. Później, kiedy zrobi się dzień, zbudzą się przyjaciele i powiedzą: „Odszedł,widać jesień się zbliża”.(...)"*
 "Są tacy, co zostają w domu, i tacy, co odchodzą. Zawsze tak było. Każdy może sam wybrać, ale musi to zrobić, póki jeszcze czas, i w żadnym razie nie rozmyślić się"
       Filifionka wiedziała, że nadeszła jesień, i zamknęła się w środku. Jej dom wydawał się całkowicie nieprzystępny i opustoszały. Lecz ona była w nim, schowana w jego najgłębszym wnętrzu, za szczelnymi ścianami i murem świerków zasłaniających okna.
     Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i
cenne, i swoje własne. A potem niech sobie sztormy, ziąb i ciemności przychodzą, kiedy chcą. Niech się tłuką o ściany szukając po omacku wejścia, i tak go nie znajdą, bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i śmieje się, zadowolony z ciepła i samotności (...)*
        Filifionka zabrała się do trzepania dywanów na podwórku za domem. Trzepała zajadle, równo odmierzanymi uderzeniami, bez reszty pochłonięta tym zajęciem, które najwyraźniej sprawiało jej wielką przyjemność. Włóczykij szedł dalej, palił fajkę i myślał: „Obudzili się teraz w Dolinie Muminków. Tatuś nakręca zegar i puka w barometr. Mama rozpala w piecu. A Muminek wychodzi na werandę i widzi, że miejsce, gdzie stał namiot, jest puste. Zagląda do skrzynki na listy koło mostu, a w niej też pusto. Zapomniałem o liście pożegnalnym, nie zdążyłem go napisać. Ale wszystkie moje listy są jednakowe: «Wrócę w kwietniu, bądź zdrów. Odchodzę, wrócę z wiosną, trzymaj się». On przecież wie”.*
         Padał deszcz i na dworze nie było nikogo.Tu mieszkali Paszczak, Mimbla i Gapsa, pod każdym
dachem mieszkał ktoś, kto postanowił nie odchodzić, ci, którzy chcieli zostać w domu. Włóczykij przemknął koło podwórek, wszedł w cień i zachowywał się, jak mógł najciszej, bo nie chciał z nikim rozmawiać (...) szedł coraz szybciej, prosto w stronę lasu. Wtedy w ostatnim domu ktoś uchylił drzwi i bardzo stary głos zawołał:
- Dokąd idziesz?
- Nie wiem - odpowiedział Włóczykij.
Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. 
Miał przed sobą sto mil ciszy.
         Filifionka wzdrygnęła się i skuliła łapki. Gdziekolwiek szła, cokolwiek robiła, zawsze natrafiała na coś, co się czołga i pełza, tyle tego było wszędzie! Wzięła ścierkę od kurzu i szybkim ruchem wymiotła poczwarkę, a potem patrzyła, jak poczwarka stacza się po dachu, spada z jego krawędzi i
znika.- Paskudztwo - szepnęła wytrzepując ścierkę. Podniosła miskę i wyszła przez okno, żeby je umyć od zewnątrz. Lecz Filifionka była w kapciach i gdy tylko znalazła się na stromym, mokrym dachu, zaczęła zsuwać się po nim na plecach. Nie zdążyła się nawet wystraszyć. Błyskawicznym ruchem odwróciła swe chude ciało na brzuch i w jednej zawrotnie szybkiej sekundzie zjechała w dół. Kapcie stuknęły o krawędź dachu i wtedy zatrzymała się. Teraz dopiero poczuła strach. Przeniknął ją całą, utkwił jej w gardle jak smak atramentu. Przymknęła oczy, ale mimo to widziała ziemię daleko w dole, jej szczęki zwarły się z przestrachu i zdziwienia i nie była nawet w stanie krzyczeć. Zresztą i tak nikt by jej nie usłyszał. Bo Filifionka dawno już pozbyła się wszystkich swoich krewnych i uciążliwych znajomych i miała mnóstwo czasu, żeby zajmować się swoim domem i swoją samotnością, żeby spadać całkiem samotnie z własnego dachu do ogrodu, między chrząszcze i różne nieopisanie wstrętne robaki.
     Zrobiła rozpaczliwy, pełzający ruch w górę, łapkami czepiając się śliskiej blachy, lecz znowu zjechała w dół i wszystko było tak, jak przed chwilą. Wiatr łomotał otwartym oknem i szumiał w ogrodzie, a czas płynął. Kilka kropli deszczu spadło na dach (...) Kiedy wreszcie namacała łapką drut piorunochronu, uczepiła się go ostatkiem sił i zaciskając jeszcze mocniej powieki wciągnęła się ostrożnie na wysokość poddasza; teraz nie było na całym świecie nic innego, tylko cienki drut i zawieszona na nim Filifionka. Chwyciła się wąskiej, drewnianej listwy obiegającej poddasze, podciągnęła się, przypadła do niej i leżała chwilę bez ruchu. Potem bardzo wolno uniosła się i na czworakach czekała, aż nogi przestaną jej dygotać. Nie czuła się nic a nic śmiesznie. Krok po kroku zaczęła posuwać się dalej, twarzą do ściany. Przechodziła od okna do okna, ale wszystkie były zamknięte. Zawadzał za długi pyszczek, włosy spadały na oczy i łaskotały w nos. „Bylebym tylko nie kichnęła, bo stracę równowagę... Nie wolno mi patrzeć ani myśleć. Przydeptał mi się kapeć, nikogo nie obchodzi, co się ze mną dzieje, gorset cały się pozwijał i w każdej sekundzie, po tych wszystkich okropnych sekundach...”
      Znowu zaczęło padać. Filifionka otworzyła oczy i zerkając przez ramię zobaczyła stromy dach, w dole jego krawędź, a za nią upadek w próżnię. Nogi znowu się pod nią ugięły i świat zakołował, teraz to już był zawrót głowy. Odciągnął ją od ściany, listwa, na której stała, zrobiła się cienka i wąska jak nóż i w ciągu jednej, długiej jak wieczność sekundy Filifionka przeleciała przez całe swoje filifionkowe życie. 
   Bardzo powoli, rozstając się z bliskim już bezpieczeństwem, odchyliła się do tyłu, aż do nieubłaganej granicy, za którą runęłaby w przepaść, ale zatrzymała się na niej na moment trwający jakby jeszcze jedną wieczność, a potem opadła z powrotem w przód. Teraz nie była już niczym innym, jak tylko czymś, co usiłowało zrobić się bardzo, bardzo płaskie i posuwać się dalej. Wreszcie okno. Wiatr mocno je zatrzasnął. Na ramie okiennej, gładkiej i gołej, nie było nic, za co można by pociągnąć, najmniejszego nawet gwoździa. Filifionka spróbowała podważyć ją szpilką do włosów, ale szpilka się zgięła. Widziała w środku miskę z mydlinami i ścierkę, niewzruszony obraz spokojnej codzienności, nieosiągalny świat.
     Ścierka! Okno przycięło ją na parapecie... Serce Filifionki zaczęło łomotać - zobaczyła wystający, malutki jej rożek, wzięła go w palce, och, jak ostrożnie, i pociągnęła lekko...„Ach, żeby tylko wytrzymała, żeby to była ta nowa, śliczna ścierka, a nie ta stara... Nigdy już nie będę żałowała nowych ścierek, nigdy nie będę na niczym oszczędzała, będę rozrzutna, przestanę sprzątać, za dużo sprzątam, jestem pedantyczna... Będę kimś zupełnie innym niż Filifionką...” Tak myślała, błagalnie, lecz i beznadziejnie, bo Filifionka, oczywiście, nigdy nie może być nikim innym, jak tylko Filifionką. Ścierka wytrzymała. Okno otworzyło się powoli, wiatr uderzył nim o ścianę, a Filifionka rzuciła się na łeb, na szyję w zacisze pokoju, spadła na podłogę i poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła i że robi się jej okropnie niedobrze. Nad nią huśtała się poruszana wiatrem, wisząca u sufitu lampa, wszystkie frędzelki kiwały się w równych od siebie odstępach, każdy z małym paciorkiem na czubku. Przyglądała się im uważnie, zdziwiona tymi małymi frędzelkami, których nigdy przedtem nie widziała. Nigdy też dotąd nie zauważyła, że jedwabny abażur jest czerwony, bardzo piękna czerwień przypominająca zachód słońca. Nawet hak w suficie miał nowy i niezwykły kształt. Cały pokój zmienił się, wszystko wyglądało inaczej (...)"
* Tove Jansson:" Dolina Muminków w listopadzie,przełożyła" T. Chłapowska, Nasza Księgarnia 1998. s.1-20

    Ta surowa i zasadnicza Filifionka ma dom wypełniony pięknymi rzeczami, które stale gromadzi, a których piękna wcale nie zauważa, ponieważ całe dnie wypełnia jej sprzątanie oraz pilnowanie, aby wszystkie te rzeczy były dobrze zabezpieczone przez molami, kurzem i innymi niebezpieczeństwami. To traumatyczne wydarzenie podczas mycia okien sprawia, że świat nagle nabiera dla niej nowych kolorów, ale nie jest to jeszcze ten wielki przełom w jej życiu, on nastąpi nieco później, gdy będzie w stanie odpuścić sobie nieustanne porządki bez uszczerbku na dobrym samopoczuciu. Bo tymczasem:
       "W porywie chwili, decyduje się opuścić swój dom i udać do Doliny Muminków, gdzie mieszkają jedyne osoby, które kiedykolwiek lubiła." Jednak zastaje ich dom opustoszały i pierwsze, co "... od razu spostrzegła, że nikt w nim dawno nie sprzątał. Zdjęła nicianą rękawiczkę i przeciągnęła palcem po gzymsie kaflowego pieca: w szarym kurzu pozostał biały ślad.
- To niemożliwe - szepnęła, czując dreszcz podniecenia. - Żeby przestać sprzątać, i to z własnej, nieprzymuszonej woli!"*Cdn.



czwartek, 16 października 2014

GOOGLUJCIE A ZNAJDZIECIE – jak głosi starożytne porzekadło


      Z reguły mam tak, że gdy szukam czegoś w Internecie, np. lecytyny sojowej (to dla pamięci), promocji książkowych, sposobów na wyczyszczenie zlewu kamiennego, bądź  dręczącego mnie ostatnio pytania: co zrobić, by cisto kruche było mniej kruche, to znajduję po drodze wiele innych ciekawych rzeczy i już zapominam, czego szukałam na wstępie, i po chwili - zamiast śledzić wyniki wyszukiwania dla hasła: czyszczenie granitowych zlewów, pochłonięta jestem lekturą o dyni Hokkaido i to z poczuciem, że w końcu znalazłam to, czego szukałam, choć nawet się nie wysiliłam, by sprecyzować wcześniej w przeglądarce jakieś hasło na ów interesujący mnie właśnie temat. Od dyni Hokkaido do czyszczenia zlewu droga wcale nie jest prosta, wbrew pozorom. Dynią zlewu nie wyczyszczę, a brudząca ona wcale nie jest. Po prostu jest tak, że to rzeczy znajdują mnie. Parafrazując  P. Coelho: „To, czego szukamy, znajduje się zawsze w zasięgu naszego wzroku, wystarczy uważnie i w skupieniu rozglądać się wokół ”. No i rozglądam się, czasem za bardzo, ale przekonałam się o tym, że nie należy twardo upierać się przy swych wcześniejszych celach,  tylko swobodnie i z należytą uprzejmością pożegnać powracającą myśl np. o czyszczeniu zlewu na rzecz np. sposobów wiązania węzłów marynarskich, by z kolei odkryć dynie Hokkaido i cudowne „Tu i teraz”, które ona wywołuje. Nieuświadomiona jestem czego tak naprawdę szukam i nie szkodzi, ważne, że znajduję COŚ, bardziej chyba potrzebnego, bo z brudnym zlewem łatwiej żyć, gdy się ma dynię Hokkaido - najlepsza pieczona z ziołami i czosnkiem.  Słowem, jak mówił poeta w piosence: "Gdy człek ma dynię, to nie zginie"*. I naprawdę coś w tym jest, a szczególnie jeśli chodzi o tę Hokkaido, o niesamowitych właściwościach i smaku. Kiedyś  dynie służyły mi głównie do rzeźbienia w nich na halloween, a smakowały jedynie na surowo, po ugotowaniu były mdłe i - w przeciwieństwie do dyniowej głowy z zapaloną świeczką - bez wyrazu.  Hokkaido zjada się ze skórą, upiekłam ją wg jakiegoś wygooglowanego przepisu, przerabiając go na 5 przemian, i gdy spróbowałam, to oniemiałam.Wiem, powinnam stworzyć własny wiersz, nawet pieśń o niej, a już na pewno  osobnego posta i wkrótce to zrobię.
          A póki co, chciałam zamieścić swój przepis na pyszne racuszki drożdżowe z jabłkiem lub serem, oczywiście wg 5 przemian. Obydwie wersje powstały z braku w internecie interesujących mnie przepisów, no może słabo szukałam, ale za to wiem już jak wyczyścić zlew:) Skupiłam się na idei takich placków, które nie zawierają proszku do pieczenia lub sody, bo bardzo nie lubię i wyczuwam najmniejszą ich ilość. Natomiast lubię drożdże, lecz z kolei przepisy na te drożdżowe nie miały nadzienia. Poeksperymentowałam więc najpierw z jabłkiem i się udało: duże kawałki jabłka w puszystym cieście podane z syropem klonowym dawały taki aromat, że odciągnęły domowych łasuchów od komputera i zanim się obejrzałam, by zrobić jakąś fotkę, to wszystko zniknęło. Na drugi dzień uległam prośbom i też zrobiłam racuchy, ale z serem i też z dużymi kawałkami w środku ciasta. Takie serniczki z patelni to fajna sprawa. Co do zdjęcia, to znów nie wykazałam się refleksem, zrobiłam w biegu jedno skromniutkie, udało mi się uwiecznić jedynego, ostatniego racuszka.

Racuchy drożdżowe z jabłkami/serem
wg 5 przemian

Zaczynamy od zaczynu: 20 g drożdży rozpuszczamy w 1/4 szklanki letniego mleku z łyżeczką cukru i posypujemy płaską łyżeczką mąki. Odstawiamy pod przykryciem na 10 min (a nawet krócej, by za bardzo nie wyrósł).

Litery symbolizują: D- przemiana drzewa, smak kwaśny, O - p. ognia, smak gorzki, Z- p. ziemi, smak słodki, M- p. metalu, smak ostry, W- p. wody, smak słony.

SKŁADNIKI NA CIASTO :                                                                      NADZIENIE:
                                         
D: Kefir - 200 ml                                                                              D: jabłka średniej wielkości  3 szt.
D: pełnoziarnista mąka pszenna - 230 g (1 1/2 szklanki)                                   lub
O: Kurkuma - 1 płaska łyżeczka
Z: jajka - 2 szt.                                                                                  D: biały ser ok. 150 g
Z: cukier trzcinowy - 4 łyżki
Z:  zaczyn z 20 g drożdży                                                             Do posypania/polania:
M; kardamon/ imbir 1/4 łyżeczki                                           uprażony sezam, najlepiej czarny (Z);
W: szczypta soli                                                                          syrop (ja miałam klonowy) (Z)              

Składniki na ciasto wkładamy w podanej kolejności do naczynia miksującego lub miski. Przy dodawaniu kolejnych składników zamieszać. Mieszamy wszystko do jednolitej masy, jeśli maszynowo, to na niedużych obrotach. Ciasto ma mieć konsystencję gęstej śmietany, gęstsze niż naleśnikowe. Jeśli wydaje się nam za gęste, że łyżka prawie stoi (są różne kefiry), to dodajemy trochę mleka, najlepiej roślinnego Trzeba mieć na uwadze, że ono trochę wyrośnie i zgęstnieje po dodaniu jabłek lub sera, dlatego lepiej wsypywać nadzienie partiami, nie wszystko na raz.

Do naczynia z wyrobionym ciastem wrzucamy jabłka pokrojone w drobną kosteczkę lub ser pokruszony na duże kawałki i delikatnie mieszamy, by zatopić je w cieście. Rozgrzewamy na patelni 4-5 łyżek oleju (najlepiej ryżowego lub kokosowego) nakładamy chochelką niewielkie porcyjki ciasta, bo racuchy wyrosną i smażymy z dwóch stron.

         Najlepsze są ciepłe, polane syropem klonowym i posypane czarnym sezamem.




wtorek, 14 października 2014

ABY JEDZENIE BYŁO LEKARSTWEM. Moje kuchenne dzieje


           Skoro mam  radosnego bloga, to nie może tu zabraknąć  kuchni pełnej cudów. Do niedawna nie lubiłam gotować, stanie przy garach traktowałam jako obowiązek, bo zdrowiej i taniej niż gotowce z jadłodajni, więc trzeba się poświęcić dla reszty załogi zdolnej na tyle, by przypalić nawet wodę. Odbębniałam jak najszybciej swoje kucharzenie, by mieć czas na zajęcia bardziej przyjemne. Aby skrócić stanie i mieszanie przy kuchence, zostałam szczęśliwą posiadaczką robota speedcook, który w parę sekund zmieli na pył np. żołędzie (sprawdzałam, robiąc żołędziówkę), poszatkuje, w minutę wymiesza największą breję i w tym samym naczyniu  ugotuje. Urządzenia tego typu, co moje, zapewniają sukcesy największym laikom kulinarnym. Np.ciasto, chleb czy  bułeczki drożdżowe z powodzeniem może zrobić już dziecko w wieku szkolnym i to zupełnie nieobeznane z tematem, jak np. mój syn. gdyż sprzęt ten ma wbudowaną  książkę kucharską i wagę, na ekraniku  kolejno wyświetlane są  produkty, które należy dodać, toteż trudno się pomylić. Z proporcjami też nie ma problemu, bo jednocześnie waży,  niestety nie piecze, ale dzięki programowi do ciasta drożdżowego, wyciągamy już wyrośnięte, gotowe do pieczenia i wtedy lepiej, aby niewtajemniczony  Junior nie brał się za obsługę piekarnika, bo nie mamy jeszcze na tyle skomputeryzowanego, by się nie poparzył.
          Toteż radość z szybkości gotowania była wielka, ale równie wielkie było moje przybieranie na wadze. Mimo, że ćwiczyłam w kuchni jogging: w biegu wrzucałam produkty do kielicha, miksowałam, blendowałam, podgrzewałam, rozdrabniałam i ustawiałam różne programy, dzięki którym po przyjściu do domu można mieć ciepłą zupę lub drugie danie z parowaru. Gotowałam i zamrażałam, by zaoszczędzić więcej czasu na czytanie, pisanie, malowanie oraz inne takie tam. Razu pewnego, googlując za zdrową dietą, a nawet przymierzając się do głodówki, zaczęłam - o ironio - znów coraz więcej czasu spędzać przy garach bulgoczących na kuchence gazowej i to nie w ramach jakieś pokuty, nie na przekór sobie. Mój robot jeszcze się nie zepsuł, używam go nadal i to nawet z większą częstotliwością, a przy garach to bardziej lewituję niż stoję, już nie gotuję z przykrej konieczności, ale z przyjemności.
           Co mi się takiego stało? Jakie przemiany we mnie zaszły? Ano wszystkie  po kolei - a dokładniej 5 przemian wg medycyny i kuchni chińskiej. A zaczęło się od prostej zupy (dla mięsożerców  postnej), która zachwyciła całą moją rodzinę, w tym niewegetariańską jej część. Ugotowałam ją razu pewnego, gdy liczyłam kalorie na diecie będąc. Okazało się, że ta niezbyt gęsta zupka bez grama tłuszczu, nawet roślinnego, jest tak sycąca i pyszna, że pytano, skąd wytrząsnęłam taki przepis. Nie robiłam jej wg jakiegoś konkretnego przepisu, tylko zgodnie z pięcioma przemianami (przepis na tę zupę żytnią podaję na końcu posta). Coś tam już wcześniej słyszałam o pięciu przemianach: elementów – żywiołów - pór roku, bo filozofią chińską interesowałam się niemal od dziecka, ale medycyną Dalekiego Wschodu od niedawna i nie praktykowałam zbytnio. Toteż nie dziwiła mnie procedura dodawania składników w odpowiedniej kolejności  5 smaków, (która dla niewtajemniczonych wydawać się może dziwactwem ). Zdawałam sobie sprawę, że dzięki temu potrawa będzie bardziej energetycznie zrównoważona, więc nietucząca,  ale nie spodziewałam się, że będzie taka smaczna  i że niepraktykująca Tao kura domestica  od razu poczuje  to energetyczne zrównoważenie.
             Tak więc historia w mej kuchni kołem się toczy. Najpierw gotowało się szybko, by nie rzec speedcookowo, potem zwolniłam, bo nieco przytyłam aż w końcu się zatrzymałam, by działać zgodnie z myślą przewodnią: jedzenie moim lekarstwem i to przede wszystkim smacznym, ale w ilości nie jak na lekarstwo.  O co dokładnie chodzi z tą kolejnością 5 przemian?
         Tak jak następujące niezmiennie po sobie pory roku, tak odpowiadające im smaki powinny trafiać do garnka w odpowiedniej kolejności. 
Zasadę tę obrazuje obieg odżywczy koła 5 przemian.

         Medycyna chińska wywodzi się z prostych i słusznych wniosków, że wszystko w przyrodzie jest ułożone tak, jak trzeba, tu nic nie wymaga zmiany, gdyż wprost wynika z praw kosmicznych rozpoznanych dzięki wnikliwej obserwacji natury. Takie spojrzenie czyni nasze działania prostymi i skutecznymi. Człowiek, będący częścią przyrody, podlega jej naturalnym prawom.. Wszystko, co jemy, podzielono na pięć smaków, a każdy z nich odpowiada jednemu żywiołowi, konkretnej porze roku i konkretnym narządom wewnętrznym. Moja ulubiona znawczyni tematu, autorka książek o pięciu przemianach w kuchni i życiu, Ewa Dobek, ujmuje to tak: "Każdy ze smaków działa na ciało człowieka tak, jak przypisana mu pora roku na Ziemię. Cała tajemnica (...) polega na tym, że w potrawie muszą znaleźć się wszystkie smaki dodawane w niezmiennej kolejności. Pięć przemian, to system współzależności procesów, faz, ruchu, w którym żaden ze składników czy żywiołów nie może istnieć bez pozostałych. Nie można pominąć jednego elementu bez zaburzenia całego systemu".*

Wedle tradycyjnej metaforyki chińskiej wygląda to tak:

- Drzewo, spalając się, daje Ogień
- Ogień tworzy popiół- dając początek Ziemi
- Ziemia tworzy Metal
- Metal daje początek Wodzie
-Woda karmi Drzewo

       Po  zrozumieniu tych praw widzimy, że mają one zastosowanie we wszystkich dziedzinach życia. Wierzę, że rzeczy mogą być pożyteczne wtedy, gdy są bardzo proste, a teoria pięciu ruchów/przemian oraz dwubiegunowa jin i jang jest  prosta i wszechstronnie użyteczna. 
A wracając do kuchni, to początkujący adepci tej sztuki powinni się zaopatrzyć w tabelę produktów żywnościowych wg 5 przemian, których jest sporo w internecie, np. TUTAJ . Gotując, zerkamy do ściągi, by nie pomylić kolejności i nie dodawać do potrawy np. smaku słodkiego zaraz po kwaśnym. 
Kolejność jest zawsze taka: kwaśny (Drzewo) - gorzki (Ogień) - słodki (Ziemia) - ostry (Metal)
Jeśli czegoś zapomnimy, to powtarzamy całe koło przemian, aż dojdziemy do tego elementu, do którego przynależy pominięty produkt. Najlepiej zobaczyć to na przykładzie mej zupy żytniej  na końcu wpisu.
     Oprócz walorów smakowych takie gotowanie, to jak medytacja: wycisza, trzeba być uważnym, by pamiętać na jakim elemencie przemiany skończyło się dodawać składniki. Ponadto, że rozwijamy koncentrację, kreatywność, to i świadomość, szczególnie gdy komponujemy potrawy, dla wzmocnienia lub leczenia  konkretnego organu w naszym ciele lub by zapanować nad jakąś emocją ("śmiać się jak głupi do sera"ma swe głębokie uzasadnienie:)
     Ale bylibyśmy zdrowi, gdyby nasi lekarze zarabiali tak, jak lekarze w dawnych Chinach:
"(...) lekarz dostawał wynagrodzenie za pracę dopóty, dopóki wszyscy byli zdrowi. Jeśli ktoś z cesarskiego otoczenia zachorował (nie daj Boże, żeby to był sam cesarz!), wtedy lekarską wypłatę wstrzymywano - doprowadzenie do choroby było niedopatrzeniem zasługującym na karę"*.

 ZUPA ŻYTNIA 
Żyto ma naturę ognia, rozgrzewa, wskazane szczególnie jesienią i zimą. Ostatnio zakupiłam bardzo dobre żyto w kauflandzie: w dziale z mąkami sprzedają całe, ekologiczne, ziarno do samodzielnego przemielenia, taniej niż w sklepach ze zdrową żywnością. 
Planując tę zupę, żyto moczymy wcześniej przez noc (wodę, w której się moczyło wylewamy) lub prażymy na patelni bez tłuszczu przez ok. 20 minut stale mieszając, by nie przypalić.

Przed dodawaniem kolejnych składników należy zamieszać drewnianą łychą  i robić ok. dwuminutowe przerwy.

O (Ogień/gorzki) - ok. 3 litry wrzątku (każdą zupę zaczynamy zawsze od zagotowania wody)
O  -  płaska łyżeczka kurkumy 
O - szklanka żyta (uprzednio uprażonego lub namoczonego)
Z (Ziemia/słodki) - pokrojone w kostkę: 2 korzenie marchewki i pietruszki, 3 ziemniaki,
 garść pestek dyni, garść soczewicy zielonej
M (Metal/ostre) -  korzeń selera rozdrobniony, kawałek pora pokrojony w talarki
M -  główka cebuli z powtykanymi jak szpilki goździkami (M), by się nie rozwarstwiła (bo akurat nie lubię, gdy pływają w zupie warstwy cebuli)
M - pokrojona drobno biała kapusta ok. 2 szklanki
M -   carry-  1 łyżeczkaimbir- pół łyżeczki, gałka muszkatołowa- pół łyżeczki, pieprz- płaska łyżeczka, szczypta chili, parę ziaren ziela angielskiego, liść laurowy
M - czubata łyżka oregano, łyżeczka tymianku (suszony)
W (Woda/słony) sól, sos sojowy  do smaku 

Gdy warzywa zmiękną (ok. 20 min.) dodaję:

D (Drzewo/kwaśny) - dwie łyżki cytryny lub octu jabłkowego (prawdziwego, nie ze marketu), łyżkę stołową koncentratu pomidorowego. 
Jeszcze trochę pogotować i smacznego! 
          W zupie tej mamy jeden pełny obieg 5. przemian. Im więcej obiegów, tym lepiej, zupa nabierze więcej mocy. Dlatego jeśli  zapomnimy dodać np. pieprzu, a jesteśmy przy przemianie wody i właśnie posoliliśmy, to idziemy dalej, czyli dodajemy coś z elementu drzewa, np. natkę pietruszki, następnie szczyptę rozmarynu, lubczyk  - Ogień (gorzki), potem można dodać masło, oliwę -Ziemia i do chodzimy do Metalu- czyli naszego zapomnianego wcześniej pieprzu.

Również ważne jest na jakim elemencie skończymy naszą potrawę, bo to determinuje jej działanie na narządy wewnetrzne. Kończąc na przemianie Drzewa wzmacniamy wątrobę i woreczek żółciowy, a kończąc na wodzie- pęcherz i nerki.