środa, 5 kwietnia 2017

Najdroższa kawa na świecie. Zapiski z podróży po Sumatrze


    Pierwsze, czego mi było trzeba po zakwaterowaniu się w drewnianej chatce - hoteliku nieopodal dżungli w Bukit Lawang, to kawa i to najlepiej  mrożona. W hotelowej knajpie przywitano nas entuzjastycznym: "sama sama", czyli: "zapraszamy", a my bez zastanowienia odpowiedzieliśmy tym samym zwrotem, ku ich uciesze, chyba już wtedy czuliśmy się jak u siebie:) Zamówiłam ice coffee, potem pospiesznie dodałam, że biała. Kelner pokręcił przepraszająco głową, że white nie ma, jest tylko czarna. No cóż, zadowolę się tym, co jest, choć naprzeciw w szklanej lodówce widać było kartoniki z mlekiem, nawet sojowe dojrzałam, nie chciałam jednak się już tak panoszyć, po tym pewnym siebie przywitaniu. Możliwe, że im się zsiadło w tej temperaturze, prąd często tutaj wyłączają... Po południu poszliśmy zwiedzać okolicę. Piękne klimatyczne drewniane tarasy knajpek usytuowanych nad rwącą rzeką z lasem deszczowym w tle kusiły, by posiedzieć chwilkę w cieniu, jednak w żadnej nie serwowali białej kawy. Nie dałam za wygraną i w trzeciej z  kolei widzę, że jakiś turysta siorbie przez słomkę coś, co wygląda jak mrożona kawa, poprosiłam o to samo.
- Z mlekiem? Spytał kelner.
- Tak, białą kawę poproszę.
- Ale białej kawy nie ma - odparł - może być z mlekiem lub czarna? Czyż to nie to samo? 
- Czarna z mlekiem, to nie biała? Pytam. Chłopak kręci przecząco głową. Poprosiłam więc o czarną z mlekiem i mrożoną i bez cukru, no chyba w końcu się dogadaliśmy. Ale po chwili kelner wraca z informacją, że: "nie ma bez cukru". 
- No jak to? Nie możesz podać cukru osobno? Dziwiłam się coraz bardziej.
- Mogę - rzekł ugodowo i po chwili przyniósł wszystko osobno: kawę z lodem, cukierniczkę i mega słodkie skondensowane mleko :). No tak, zapomniałam, że tutaj w Indonezji wszystko jest przesłodzone. naturalne jogurty z probiotykami są jak ulepek, mleko sojowe też, o zwykłym nie wspominając. Ale dalej nie rozumiałam, dlaczego kawa z mlekiem, to nie kawa biała. Zrozumieliśmy tę różnicę dopiero na drugi dzień, bo w ostatniej knajpie tuż przy zejściu w zakole rzeki,  spotkaliśmy nasze przeznaczenie w tej podróży: Człowieka Dżungli- przewodnika z zaświatów. Byliśmy poza sezonem turystycznym i spacerując wąskimi uliczkami, spotykaliśmy głównie autochtonów, przewodników po dżungli, artystów: malarzy, rzeźbiarzy, muzyków, chiropraktyków i rożnej maści terapeutów. Nasz Jungle Man był więcej niż tym wszystkim w jednej osobie.  Przywitał się z nami, tak, jakbyśmy się przed chwilą widzieli: "no w końcu jesteście"-westchnął z ulgą, po czym pokazał drzewa z gniazdami orangutanów na szczycie,  potem przeprawił nas na drugą stronę rzeki i objaśniał świat, nie tylko dżunglę, w której za sprawą dziadka przeszedł szkołę przetrwania, ale również... powoli, powoli, za bardzo się rozpędziłam, ten duch dżungli, Remi, to temat rzeka, którego tu nie pomieszczę, to szaman na osobny rozdział, bo... Co jest z tą białą kawą? Pytam Remiego, gdy ten z zapałem kulturoznawcy rozprawia o mentalności Europejczyków i Azjatów. "Slowly... slowly...Margaret, mamy czas, tu jest mnóstwo czasu, nie tak, jak w Europie, jutro zabiorę was do wsi do mojej mamy, tam napijemy się białej kawy, takiej prawdziwej, bez mleka". Super, cokolwiek to znaczy:) A ponieważ mamy czas, mnóstwo czasu, tylko czasem o tym nie wiemy, to mała dygresja.
      Urok Bukit Lawang, to nie tylko rajska przyroda - a klimat nieco mniej upalny, dzięki deszczom i rzece - ale  radośni ludzie i spokój.  W dzień jest cichutko, o ile nie leje, (a leje niemal codziennie  lecz  pod wieczór lub w nocy) słychać ptaki i małpy-makaki, nigdzie nie ma włączonego radia czy muzyki z płyt. Nikt się nie spieszy, tylko z rzadka wąskimi chodnikami przejedzie jakiś skuter i zagłuszy cykady. Ludzie są  bardzo towarzyscy, ale nie nachalni i niemal wszyscy bardzo muzykalni. Gdy zapada zmrok, zbierają się grupki koncertujących chłopaków, graja na gitarach i śpiewają pod palmami lub w przydrożnych kafejkach, liryczne pieśni indonezyjskie lub angielskie hity na życzenie turystów i za darmo. I tu śmieszna historia- ale jeszcze bez białej kawy. Wszyscy Indonezyjczycy z wyglądu wydawali się nam podobni, szczególnie młodzi. Na jednej z biesiad gitarowych pewna holenderka prosiła jednego indonezyjskiego chłopaka, by zagrał ten sam utwór co wczoraj, ale okazało się, że on wczoraj nigdzie nie grał, więc przywołał swoich kumpli i miała teraz przed sobą niemal trzech takich samych, długowłosych, o identycznych fryzurach i podobnych rysach twarzy. Śmiech ją ogarnął, nie potrafiła  rozpoznać, który to grał, a wszyscy coś grali. Mieliśmy takie same problemy, żartowaliśmy, żę zaczniemy używać opcji rozpoznawania twarzy przez telefon. Nawet pod koniec naszego pobytu wszyscy, poza oczywiście naszym Remim,  mylili się nam okropnie, np. umówionemu kierowcy mówiliśmy, że musimy wrócić w to samo miejsce, co dziś przed południem (zapomnieliśmy nazwy). A on zdezorientowany, słabo mówiący po angielsku, próbował z nami ustalić, gdzie było owo "przedpołudniem". Stwierdziliśmy, że koleś kombinuje, by zarobić na dłuższej przejażdżce, więc stanowczo mu tłumaczyliśmy, że na pewno nic zwiedzać nie będziemy, że chcemy wracać. "A to jak nie chcecie na nic patrzeć- tylko tyle zrozumiał nasz zdezorientowany kierowca- to ja mam taki zaciągany daszek w motorikszy- tłumaczył nieborak na migi. No cóż, albo widoki się białasom znudziły albo są tak porażeni okolicznym pięknem, że mają oczopląs- tyle mógł sobie o nas pomyśleć:) Bowiem po jakichś trzech telefonach do swoich kolegów, którzy znali angielski, udało mu się w końcu przetłumaczyć nam, że to nie on rano z nami  jeździł, że to był jego przyjaciel. Ach te azjatyckie twarze!
domowe ptaszysko no name:)
    W domu mamy Remiego, gdzie po raz pierwszy skosztowaliśmy białej kawy, było jak w chacie czarownicy, ale takiej współczesnej  indonezyjskiej: na podłogach białe lśniące kafle, w salonie kino domowe, olbrzymi ekran z zasłonkami i frędzelkami; oswojone ptaki, w tym jeden gołąb pocztowy w klatce (tańszy niż listonosz i niezawodny), kilka kotów, mnóstwo ziół w ogrodzie i dziwnych mikstur w kuchni, a pod sufitem w worku przymocowane były... kości przodków! Sama gospodyni, nieco przysadzista, ok. sześćdziesięcioletnia, trochę nas onieśmieliła, by tak rzec, bo jej twarz skłaniała do przypuszczeń, że miała wypadek lub ktoś ją
Pokonuje 1500 km do wujka w Jakarcie
pobił. Policzki miała spuchnięte jak chomik w porze największej wyżery, na ustach zaschniętą krew, a w kącikach zbierała się świeża, a gdy na nasz widok w szczerym uśmiechu  odsłoniła zęby, okazało się, że są one czerwone! Rany, co jej się stało!? Może jest wampirem? Pytały nasze spojrzenia, dyskretnie ukryte przed Remim i jego mamą. Nie śmieliśmy zawczasu pytać, bo pewnie to delikatna sprawa i może sami nam powiedzą. Jednak po chwili, po pokonaniu tych paru dzielących nas od uścisku dłoni metrów, okazało się, że ciecz w kącikach ust gospodyni to chyba nie krew, bo policzki wypchane miała jakimiś zielonymi liśćmi, które cały czas żuła i to z tych liści sączył się ten czerwonawy sok. Nie zmienia to faktu, że dość upiornie to wyglądało. A niedługo potem, my wyglądaliśmy podobnie, uraczeni tym dziwnym zielskiem, które leczy kości, niestrawności i likwiduje zapach potu. Długo tego nie byłam w stanie przeżuwać, ostry i wykręcający smak. Doszłam do wniosku, że przed następną wizytą u mamy Remiego, musimy chyba wziąć porządny prysznic, by nie raczono nas tymi liśćmi anty-potowymi. Za to biała kawa była wyborna,  kolor jaśniejszy niż standardowe cappuccino, a smak delikatny, kremowy i bez jakiegokolwiek nabiału: mleka czy śmietanki. Gdy wzięliśmy pierwszego łyka, Remi zaczął wyjaśniać, jak powstaje ta kawa i miny nam zrzedły, drugi łyk utknął mi w gardle, bo Kopi Luwak powstaje z odchodów pewnego zwierzątka z rodziny lisowatych- cyweta, w Azji zwanego luwakiem. Ale spokojnie - śmiał się Rem na widok naszej konsternacji- kawa jest starannie oczyszczana z tych odchodów. Plantator czeka na codzienną kupę zwierzaka, potem ją dokładnie myje, osusza i praży. Cywet bardzo lubi owoce kawy, trawi tylko miąższ, wydala odchody z niestrawionymi ziarnami, a następnie po oczyszczeniu powstaje owa specjalna kawa, najdroższa kawa na świecie, ok. 4000 zł za 1 kg, a tu w Azji za grosze.  Po przejściu przez przewód pokarmowy łaskuna ziarna kawy tracą gorzki smak i dlatego ma łagodny aromat. No dobra, przęknęłam, nie czuć odchodów, dobra jest, ale...zaraz, zaraz, przypomniałam sobie, że słyszałam już o takiej kawie i hodowlach tych zwierząt, tylko nie skojarzyłam ich z white coffee. Gdzieś czytałam, że te biedne łaskuny są przekarmiane, siedzą w ciasnych klatkach, że apeluje się, by tej kawy nie kupować. Siedziałam nad szklanką białej bez mleka zadumana nad losem łaskunów, a nasz czytający w myślach Rem, dodał na pocieszenie, że okoliczni mieszkańcy zbierają odchody z kawowymi nasionkami także w pobliskiej dżungli, od dziko żyjących luwaków No to wspaniale, tego potrzebowałam, by polubić tę kawę na nowo i szukać takiej od prywatnych gospodarzy, nie od plantatorów. Bo te urocze zwierzątka -  krzyżówka kota z wiewiórką - mają pecha, ludzie są tak bardzo zainteresowani ich odchodami, że zamykają je na całe życie do ciasnych klatek, no cywety i maja po prostu przesrane.                                                                                                          
                                                                           
         A  cywet wyglada tak:                              Cenna kupa cyweta      

       To co, piszecie się na tę kawę? Czekam na dostawę od przyjaciela z dżungli!




niedziela, 2 kwietnia 2017

Zbędne rzeczy w podróży na Sumatrę.Dlaczego Polacy nie chorują na dengę?

         Mój ostatni post był o pakowaniu się w podróż na Sumatrę, dziś właśnie rozpakowałam plecak, a czas pomiędzy był tak pełen przygód i wielkich emocji, że muszę ochłonąć, by ubrać to wszystko w słowa. Więc dziś nieco praktycznych przemyśleń.
           Oczywiście spakowałam ciut za dużo szmatek i lekarstw i takich tam, których nie miałam okazji użyć. Sztuka minimalizmu - to najbardziej pożądany dla mnie kurs. Trzy pary spodenek, zamiast czterech, dwie kiecki, zamiast trzech i o połowę mniej bielizny, jeden strój kąpielowy - o tym muszę pamiętać na przyszłość! Co do stroju kąpielowego w krajach muzułmańskich to używałam jednoczęściowego i nie wyobrażałam sobie paradować w bikini, jak niektóre turystki, bo nawet w skąpych krótkich spodenkach jest się obiektem częstych lustracji, a już w jednoczęściowym można się poczuć jak naturysta: dzieci wytykają nas palcami i chichoczą, kobiety odwracają wzrok, a mężczyźni dostają zeza rozbieżnego, wykazując nagłe zainteresowanie obłoczkami na niebie, a mowa tu o najbardziej muzułmańskim regionie, o Banda Acech. Toteż występ w samych gaciach wrzynających się w tyłek i biustonoszu wypada sobie darować.Oczywiście turysta swoje prawa ma, ale trzeba uszanować cudzą kulturę i obyczaje, po wyjściu z wody grzecznie narzucić na się chustę, dzięki czemu zaoszczędzimy nieco na kremach z UV.
        Zdecydowanie za dużo zapakowałam na drogę wit. C, niemal pól kilo! Tam są tanie, świeżo wyciskane soki, toteż połowę jedno gramowych kaspsułek C ratujacych życie w razie dęgi, o której sie tyle naczytałam przed wyjazdem - przywiozłam z powrotem:) Dęga, mimo że roznoszona przez komary, jest naprawdę rzadka przypadłością, jak się dowiedziałam na miejscu. Trzeba spędzić sporo czasu w zatłoczonych brudnych miastach, jak Jakarta czy Medan, by się tego nabawić.  Natomiast o przeziębienie nie trudno, bo klimatyzacja w środkach transportu robi swoje. Pod koniec pobytu przemarzłam w taksówce i lokalnym samolocie, gardło bolało mnie okropnie, ale tylko dzień - dzięki C, której zażyłam ok. 30 gram w 3 dawkach. W Polsce brałam dwa razy tyle, by się szybko wykurować, ale tu oprócz świeżych owoców jest coś, czego w naszym kraju brak - mega świeże powietrze, oczywiście w wioskach, bomba tlenowa z dżungli. Po pierwszej nocy w Bukkit Lawang, zastanawialiśmy się, dlaczego wstaliśmy tak wcześnie i nie chce nam się spać. Dlaczego w ogóle nie chce nam się jeść? Bo oxygen- stale, niczym mantrę, powtarzał nam tamtejszy człowiek dżunglii. Lecz my niedowiarki wciąż czekaliśmy na kryzys, bo w końcu organizm upomni się o swą zwyczajową dawkę snu i jedzenia. A tu niespodzianka, przez cały nasz pobyt w tej bujnej zieleni jedliśmy i spaliśmy bardzo mało, a siły nam dopisywały. Przykładowo, po prawie nieprzespanej nocy (a to z wrażenia, że na drugi dzień wyruszam na spotkanie z orangutanami:) poszłam na siedmiogodzinny treking po dżungli, miałam wątpliwości czy dam radę, a okazało się że sił miałam w dwójnasób i zamiast paść po tak wyczerpującej wędrówce, siedziałam kolejne północy w dżungli przy namiocie, rozmawiając z naszymi przewodnikami .
      Warto pamiętać, by w krajach, gdzie zdarza się dęga, nie zażywać aspiryny, która może być zabójcza przy tej chorobie, rozrzedza krew i powoduje krwotoki. Na dengę, podobnie jak na malarię nie ma lekarstwa, bierze się jedynie paracetamol i olbrzymie ilości wit. C. Niektórzy przechodzą ją jak zwyczajną grypę inni lądują w szpitalu, ale w końcu zdrowieją. Przypuszczam, że Polakom dęga w ogóle nie grozi, szczególnie tym z krakowskiego. No bo wyobraźcie sobie z takiego zanieczyszczenia, jakie mamy (czasem normy przekroczone 1000%), że w niektórych miastach ostrzega się przed wychodzeniem z domu, lądujecie na kilkanaście nocy i dni w  namiocie tlenowym. Organizm dostaje wysokich obrotów. Mieszkam w miejscowości turystycznej, gdzie rok temu zlikwidowano stację pomiarów, (normy przekroczone wielokrotnie), bo przecież turystom trzeba naliczać opłatę klimatyczną!
 OKULARY PRZECIWSŁONECZNE NA RÓWNIKU lub tuż obok, jakieś 200 km od środka półkuli, można sobie darować. Ponieważ mam wadę wzroku, zainwestowałam przed podróżą w przeciwsłoneczne szkła korekcyjne. I okazało się, że na niewiele się to zdało, gdyż kąt padania promieni słonecznych jest po prostu prostopadły:) Słońce jest równiutko nad głową, wpada w przestrzeń miedzy okularami a czołem, mimo dociskania ich  do podstawy nosa - świeci po oczach. Okulary w tej części świata powinny wyglądać jak spawalnicze lub mieć daszek, Więc czapka, kapelusz lub daszek z liścia bananowca są bardziej pożyteczne. ja zrezygnowałam z jakiejkolwiek ochrony gałek, gdyż przy tej bujnej zieleni cienia nie brakuje, a i zachmurzenie jest częste.
       Płaszcz przeciwdeszczowy, nie ma sensu w tropikach, mimo że pojechaliśmy właśnie w porze deszczowej, ani razu nie użyliśmy. Deszcz jest zbawieniem w tych upałach, ale tamten deszcz zazwyczaj zmienia się po parunastu minutach w ulewę, jakiej w Polsce nie znamy, jednak te kilkanaście minut wystarczy, by schować się gdzieś pod dach, bo przy tej ścianie spadających hektolitrów wody żaden płaszcz nie daje rady, a trzeba jakoś uchronić swój dobytek, aparat, dokumenty- bez porządnego grubego worka na śmieci niema co wyruszać w teren. Poza tym miło jest zmoknąć w ciepłym deszczu, szczególnie gdy ma się pod ręką mydło lub szampon. W Bukit lawang leje codziennie, z reguły pod wieczór i jest to taki żywioł, że będąc pod dachem, trzeba mówić do siebie podniesionym głosem, z czym akurat nie mam problemów, w przeciwieństwie do Artura, któremu nawet przy słonecznej aurze rzadko udaje się mnie przekrzyczeć;) Pewnego razu podczas takiej ulewy siedziałam na zadaszonym tarasie i obserwowałam okolice, jak znikają ludzie, gasną światła latarni, bo na czas deszczu są wyłączane, jest głośno, coraz głośniej, hucznie, ale klimatycznie, powietrze rześkie i ciepłe. Zastanawiałam się ile godzin to jeszcze potrwa, siła uderzeń spadającej wody nie słabła, była jednostajnie monotonna, aż tu nagle widzę, jak chodnikiem obok naszych domków pomyka ktoś pod parasolem (wiatrów tam nie ma, więc przez krótki czas parasol daje radę) i włącza przydrożne latarnie. Czyżby koniec mokrego spektaklu? Jaki związek mają latarnie z zakręcaniem kurków z wodą w niebie? Bo rzeczywiście po paru minutach od włączenia światła na uliczkach, deszcz słabnie! Skąd oni u licha wiedzą, kiedy? Może światłem rozpraszają deszcz? Padać przestało całkowicie, gdy człowiek z parasolem oddalił się do pobliskiego budynku. Takie oraz im podobne czary mary widziałam podczas pobytu w  Bukkit lawang niejednokrotnie, o czym innym razem.
    Skoro wilgoć, to moskity? I tu miła niespodzianka, bo jednak nie mach ich tak wiele. Nabyliśmy w internetowym sklepie najsilniejsze z możliwych repelenty na moskity,  takie dla żołnierzy z deet 50 %:) Nie warto, skóra, nawet najbardziej wytrzymała i niealergiczna jak moja, zaczyna po tym chorować. Poza miastem, nad rzeką, w wioskach, a nawet w samej dżungli komarów jest mniej niż w Polsce nad jeziorem! W zupełności wystarczał nam olejek goździkowy. a i ugryzienia nie są takie swędzące, bąble malutkie znikające po paru godzinach. Może dlatego, że oxygen- jak mawiał nasz jungle boy.
     Szczepienia- temat kontrowersyjny, który studiowałam ponad miesiąc przed wyjazdem.  Nie dajcie się zwariować, Indonezja, to nie Afryka, gdzie często czystej wody brak i nawet przy myciu zębów trzeba uważać, zresztą podejrzewam, że wybierając się do Afryki, też bym się nie szczepiła, bo mam świadomość, czym jest szczepionka i jakie są skutki powikłań. Ponadto cena szczepień to często równowartość biletu na samolot. Wystarczy uważać, nie jeść nieumytych owoców, często dezynfekować ręce, zażywać probiotyki, najlepiej kupione na miejscu z ichnimi szczepami bakterii. Jedzenie w knajpach czy przydrożnych kuchniach zawsze mieliśmy świeże, nie było gotowych podgrzewanych dań, zawsze długo czekaliśmy, bo wszystko gotowane jest od podstaw. No i to czyste powietrze w pobliżu dżungli, ta ilość tlenu, od której nasz nieprzyzwyczajony organizm dostaje pawera- robi swoje:)

Spotkanie z tamtejszymi łazienkami wprawia w zdziwienie. Zastanawiałam się, jak tu sobie dać radę.
Rzadko można spotkać sedes, taki jak na fotce, a jak jest, to papieru toaletowego brak, za to jest prysznic przy spłuczce. No cóż, oni uważają, że podcieranie tyłka papierem jest niehigieniczne i no zgadzam się, ale papier w pewnym momencie i tak jest potrzebny:). Jeśli na ścianie jest prysznic, to nie ma brodzika, ani żadnej zasłonki, myjemy siebie oraz wszystkie ściany, brodzik jest obok i to  właściwie nie jest brodzik, a służąca za umywalkę i wannę studzienka ok. 1,5 m głęboka, napełniona wodą, którą co jakiś czas się wypuszcza i nalewa od nowa (wodę mają za darmo!), przy wypuszczaniu wody mamy automatyczne mycie całej podłogi, jest ona nachylona pod niewielkim katem w stronę dziury odpływowej. Dzięki temu mrówek tam brak, a podłoga jest zawsze czysta, gdyż szybko schnie, błoto się nie robi. Fajne, ale tylko w ciepłym klimacie możliwe.
     Co do podłogi, to bardzo podoba mi się indonezyjski zwyczaj, albo w ogóle muzułmański, podłogi są zawsze czyste, nie wchodzi się do pomieszczeń w butach, nawet przed wejściem do sklepu, czy biura, a nawet na pomost, zostawia się sandały na zewnątrz. Chyba w tym jedynym przypadku tamtejsze gospodynie mają łatwiej od naszych.