środa, 12 kwietnia 2017

Kilometr zero, koniec Indonezji i co dalej...


        Nie przypuszczaliśmy, nawet w najśmielszych planach podróżniczych, że uda nam się 
dotrzeć na najbardziej wysunięty na zachód fragment Indonezji - wulkaniczną wyspę Pulau Weh, gdyż czasu mieliśmy mało, a ponadto jest to najbardziej ortodoksyjny muzułmański region - Aceh, którym to czasem straszą w internetowych klechdach i dobrze, że straszą, bo są tam dziewicze, przecudne, nieskażone turystyką tereny, a ceny- bardzo atrakcyjne, kuszą do zostania na dłużej, a nawet osiedlenia się na stałe (jak w naszym przypadku :). Z uwagi na tsunami, mimo że miało ono miejsce 2004 r., ziemia jest tam nadal bardzo tania (z czego korzystają głownie Niemcy i Holendrzy). Hektar nad samym morzem, z własną plażą- ok. 10 tys. zł. Za wynajem naszej chatki usytuowanej na palach w samym morzu płaciliśmy 15 zł za dobę, powtarzam dla ścisłości, że cena jest za domek, nie za osobę. A w tym drewnianym domku łazienka w standardzie niemal europejskim, przestronna sypialnia i taras, który służy za living room:  stół, leżaki, hamak. Już z samego tarasu można oglądać kolorowy świat podwodny. Szmaragdowa spokojna tafla morza: wielkie różowo-zielono-fioletowe ryby z białymi pyskami i małe niebieskie w żółte prążki - oglądaliśmy je bez zanurzania się w wodzie, podczas porannej kawy na tarasie. Aby zobaczyć rozgwiazdy, kolcobrzuchy, kałamarnice, a przy odrobinie szczęścia żółwie, szliśmy popływać z maskami jakieś 5 metrów od brzegów chatki:) 
Czasem mieliśmy na tarasie gości - kolorowe ptaszki przysiadały na barierce, małpy buszujące z rana z nadzieją zarekwirowania czegoś pożywnego, a jak nic nie było, to kradły klamerki do bielizny. Jednak najczęściej i najliczniej odwiedzały nas okoliczne koty bez ogonów (tamtejsza rasa tak ma), bo szybko rozniosła się wieść, że tu mieszka ich ambasadorka. Gdy pewnego dnia pod nasz domek zawitało stadko małych rudo-czarnych kóz, stwierdziłam, że robi się ciasno, a miejsca na hamaku nie oddam, zamknęłam arkę, kijami od szczotki:). Sjesta w hamaku z widokiem na przeciwległą wyspę i dżunglę, a wieczorem spektakularne zachody słońca i wielkie (roślinożerne:) nietoperze, zwane w wolnym tłumaczeniu latającymi wiewiórkami, szybujące na tle różowego nieba, szum morza, które za dnia spokojne, w nocy się burzy, ale przyjemnie kołysze do snu - no czego nam więcej było trzeba?! Gdy po raz pierwszy w tej scenerii zawisłam w hamaku, popadłam w filozoficzną zadumę, bo: niebo gwieździste nade mną, rozgwiazdy pode mną, a prawo M we mnie... i przede mną Kant na pewno tu był. Tylko zbyt lapidarnie, to ujął:)


 Jak  trafiliśmy do tego raju? Zupełnie niechcąco, przy pomocy naszego przyjaciela z dżungli w Bukit Lawang. Kiedy to pewnego wieczora utyskiwaliśmy, że za mało mamy czasu na snorkeling, że nie zdążymy dotrzeć do jakiegoś zacisznego morskiego wybrzeża. jako że Sumatra długa i szeroka, a termin powrotu do Polski zbliżał się niebłagalnie, nasz szaman zrobił wielkie oczy i wydał nieznoszący sprzeciwu werdykt: "Ależ macie czas, mnóstwo czasu!" i postanowił nas niezwłocznie teleportować. Mieliśmy ok. godziny na spakowanie, wymeldowanie się z uroczego '"Rain forest" i zabukowanie lotu z Medan do Banda Aceh, przy czym nie wiedzieliśmy jeszcze dokładnie, dokąd potem, ale nasz przyjaciel wiedział. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami, wiedzieliśmy jedynie, że nie ma co wodzić palcem po mapie, że on wie lepiej, co jest dla nas dobre. Toteż daliśmy się grzecznie poprowadzić Losowi. Znalezienie w środku nocy na wsi transportu na lotnisko odległe o ok. 5 godzin to niełatwa sprawa. W czasie tych poszukiwań, nasz przyjaciel wyciągnął z łóżka pracownika tutejszego biura podróży i wspólnie próbowali postawić na nogi któregoś z zaspanych taksówkarzy. Niebawem wszyscy, poza panem z biura podróży, znaleźliśmy się w drodze na lotnisko.       Droga na kraniec Indonezji - cóż prosta nie była, a my jechaliśmy do najdalej położonej od promu miejscowości na wyspie - do Iboih, do  gasthausu położonego na samym końcu Iboih,  do ostatniej chatki w tym gasthausie, usytuowanej na skraju lasu, na ostatniej plaży, niedaleko o słynnego kilometra zero. KONIEC INDONEZJI.  Ale o tym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy i opowiem o tym również  pod koniec.
    Dotarliśmy na noc, zdążyliśmy się załapać jeszcze na jakąś kolację (pyszne curry i sok z awokado), a miejscowy chłopak zdążył z nami ubić interes i umówić się na jutrzejszy rejs motorówką. 
     Motorówka. Ambiwalencja odjazdowa, okropny ból głowy jeszcze przed wejściem na tężę. Potem niekontrolowany uśmiech całą gębą, mimo że już się takimi przeprawiałam. Początki choroby morskiej  czy psychicznej? 
      A morze tego dnia było wzburzone, jak rzadko kiedy w tych stronach - jak dowiedzieliśmy się od kapitana wyprawy. Chłopak za sterem cieszył się tymi falami i my początkowo też, ale on cieszył się trochę za długo, bo jak się już ustatkował i zwolnił, tyłki mieliśmy nieco obite. Co parę sekund hop, pól metra do góry i łup z powrotem na twardą ławkę i hop: "O widzisz tam..."- wskazuje Art wyciągniętą ręką malowniczą wyspę i łup w dół z tą wyciągnięta ręką tuż na mojej szczęce. Uderzamy z impetem o fale, słoneczko już nie takie ostre,  tu pośrodku oceanu temperatura w sam raz wspaniała, morska bryza i pęd motorówki przyjemnie chłodzą. Super, ale mnie już coraz bardziej przymula, żołądek się skręca, głowa pęka i zaczynam lamentować. Zwalniamy, widoki piękne, coraz piękniejsze, więc kontempluję i lamentuję jednocześnie i niespiesznie...mamy czas mnóstwo czasu, dźwięczą mi w uszach na uspokojenie słowa naszego przyjaciela z dżungli. "Musimy się chyba zatrzymać" - coś tam Artur ordynuje za moimi plecami, a ja się zachwycam - Moją żonę boli głowa" - ponoć informował sternika,o czym ja nie miałam pojęcia, tylko  po co? Nie bardzo rozumiem. Ja się zachwycam, zachwycam i lamentuję, a on nas zatrzymuje. Stajemy na środku, pomiędzy dwoma niedużymi wyspami.
- Co ci jest? Dasz radę? Pyta Art zaniepokojony moim szaleńczym wyrazem twarzy, którego nie byłam świadoma.
- A co ma być? Czemu mam nie dać? Aha - no tak, bardzo boli mnie głowa- uświadomiłam sobie - i chyba zaraz zwrócę śniadanie. Rzeczywiście czaszka mi pęka - a widząc badawcze spojrzenia, a nawet brak zrozumienia ze strony indonezyjskiego chłopaka, mówię głośniej z niezmiennym promiennym uśmiechem w jego stronę: że duże fale- uśmiech, że żołądek - uśmiech, że chyba zaraz oddam za burtę dzisiejsze treści pokarmowe:) ale może jeszcze nie teraz:) może później:) teraz mam coś z głową - uśmiech x 3. "No tak"- kiwa ze zrozumieniem i współczuciem nasz motorniczy.
 - Bynajmniej, nie wyglądasz na osobę cierpiąca, choć może masz coś z głową - mówi Art zaniepokojony - przecież cały czas, mniej więcej od godziny, szczerzysz zęby w uśmiechu oraz jęczysz, że już nie możesz.
- Ano rzeczywiście - Zaczynam powoli uświadamiać sobie swój radosny szczękościsk, niebędący chyba wynikiem choroby morskiej, czy utraty zmysłów, a raczej ich niekontrolowanego wyostrzenia w tych niezwykłych okoliczności przyrody. Cudnie jest, zachwycające małe wysepki wśród turkusowej wody, z rafami we wszystkich kolorach tęczy, duże wyspy z bujną zielenią dżungli, szczyty wulkanicznych gór na horyzoncie, więc gęba sama się cieszy, na przekór obolałej reszcie ciała. Jednak luzuję mięśnie twarzy, nie tylko w trosce o zmarszczki, lecz by nie budzić już podejrzeń, co do mej kondycji psychicznej. Ból głowy i powykręcane wnętrzności dają o sobie znać, ale  nie na długo, bo ruszamy w stronę wyspy żółwi, po drodze widać małe rekiny (niegroźne, można z nimi pływać), gdzieniegdzie fruwające ryby, w oddali majaczą podwodne bąble z gorących źródeł i radość z mego pyska znowu tryska! Ponownie nabieramy tempa, fale rozbijają się o lodź, trochę słonej wody się ożłopaliśmy, ale jak tu w takich warunkach poddać się chorobie morskiej, kiedy zaraz mamy dać nura do parasolkowych raf, nie mam już czasu jęczeć. 

KILOMETR  ZERO
    Objechaliśmy większą część wyspy Pulau Weh moim ulubionym środkiem transportu - becakiem/tuktukiem (motorikszą). Zwiedzanie jednak podporządkowane było celowi nadrzędnemu - bankomatom, bo w miejscowości Sabang, żaden nie przyjmował naszych kart. Gdy po dwóch godzinach poszukiwań, udało nam się znaleźć jeden jedyny bank, gdzie mogliśmy bez zdzierstwa dokonać jakichś operacji i oddalić widmo głodówki, spytaliśmy naszego kierowcę, co możemy zwiedzić po drodze. Okazało się, że oprócz dżungli, malowniczych punktów widokowych i meczetów, których mieliśmy przesyt, pozostał nam bardzo ważny punkt turystyczny: kilometr zero. 
- A co tam jest? Pytamy lokalesa. 
- To tam zaczyna się i kończy Indonezja, na samym skrawku wyspy Sabang - wyjaśnił z dumą.
I okazało się, że jest to 8 km od naszego domku! Oh Remi jungle boy, ale żeś nas wyprawił ! Chyba dosłownie zrozumiał me skargami pod adresem Artura: "że po to więzłam sprzęt do snurkowania na ten koniec świata, by choć raz go użyć!".   
 - Ale co tam jest, jak wygląda ten koniec Indonezji? Pytaliśmy dalej z rosnącą ciekawością.
- Jest duży napis, że koniec, że kilometr zero - odpowiedział z przejęciem nasz przewoźnik. A mnie śmiech ogarnął, bo przypomniałam sobie kawał o domu wariatów, gdzie był słup z napisem:" Koniec słupa, zejść na dół". Już chciałam spytać, co jest za tym napisem, czy można pójść dalej, ale mój rozmówca mnie uprzedził i powiedział, że dalej jest restauracja i nawet można dostać piwo spod lady (w regionie tym panuje prohibicja). Ale ja z entuzjazmem i upartością dziecka pytałam dalej.
- A dalej, co za jest za ową restauracją?
- No koniec, nie ma już nic - odparł z dobrodusznym uśmiechem. Fantastyczne, "koniec Indonezji, przejścia nie ma"- zobaczyłam w swej skurczonej wyobraźni szlaban!  
    Albo początek, jak kto woli. Ja chyba swą następną podróż zacznę skrupulatnie - od owego końca, który jest też początkiem, bo tym razem nie zaliczyliśmy tej atrakcji turystycznej, zbyt smutna nam się wydała:) 
     A teleportacja na ten koniec? Dochodzę do wprawy: starałam się nie myśleć o drodze przede mną, przespać co się da, nic nie czuć, usunąć z pamięci niewygody, odciąć zmysły - i nie było to takie trudne, no może poza ostatnim odcinkiem. Po skompresowaniu wyglądało to mniej więcej tak:
RADOŚĆ, RADOŚĆ, SAMA RADOŚĆ:)
Od 2. w nocy do 6 rano taksówką z Bukkit lawang na lotnisko do Medan. Stamtąd 1h samolotem do Banda Aceh - potem 4 h promem do Pulau We - z promu motoriksza 1 h do Iboih, następnie najdłuższe 20 minut w tej podróży - na piechotę z ciężkimi plecakami pod górę, po nieprzespanej nocy, prawie bez jedzenia, w straszliwym upale do guesthausu o nazwie: "Julia". Gdzie już po chwili wszystkie trudy podróży zostają wynagrodzone. Znika głód i zmęczenie, jest tylko radość.