sobota, 1 listopada 2014

Radosne życie Franka, czyli zanim zdecydujecie się na kota

ALBO RACZEJ ZANIM KOT ZDECYDUJE SIĘ NA NAS
Franio w łuszku Teosia

                                                                           







Już wtedy się  rozpychał
                                                                                             









JUŻ WKRÓTCE ZOBACZYCIE, KTO TU RZĄDZI !
Nasz ulubiony fotel ma średnicę 1 metr.
 Wystarczyło raz ustąpić koteczkowi, by się przekonać, jak on szybko się rozrasta (kot, nie fotel) i przywłaszcza sobie najwygodniejsze miejsca.
W przeciwieństwie do nas Franek uważa walkę o fotel za zakończoną.
Siedzisko, w którym normalnie mieszczą się dwie dorosłe osoby okazuje się niewystarczające!
Nigdy nie ma zamiaru  choć odrobinkę się przesunąć.
Choć czasem... może nawet jest mu wstyd ?

CDN


piątek, 31 października 2014

No i w końcu upiekłam palce wiedźmy

       Tyle  różnych pięknych fotek tych paluchów na Halloween widziałam w internecie, ale wszędzie ten sam, identyczny, przepis na ciasto i wg mnie niezbyt dobry, bo proporcje mąki w takim kruchym cieście są za małe, by się nie lepiło do rąk i można było z powodzeniem szybko uformować cienkie paluszki (cieńsze od naszych własnych, bo ciasto wyrośnie). Zmodyfikowałam więc to i owo, również pod kątem 5 przemian, by moje miejscowe potwory miały energetyczną i zdrową przekąskę na ten uroczysty wieczór. Ponieważ czas naglił, nie mogłam pozwolić ciastu zbyt długo leżakować w lodówce (włożyłam je tylko na 15 min.), toteż zmuszona byłam dodać troszkę sody i proszku do pieczenia, wyszły jednak pyszne. Upiorne paluszki zrobiły furorę wśród kościotrupów i innych potworków, które wieczorem przyszły zwyczajowo na żebry, i to nie tylko ze względu na wygląd deserku.Paluchy były jeszcze ciepłe, parował z nich aromat masła, sezamu i paznokci - tj. migdałów, które się pięknie przypiekły. No palce lizać:) Myślę, że będę je robić częściej, bo taki paluch świetnie nadaje się do wygrzebywania konfitury ze słoika, najlepiej smakuje mi z borówkami.
 Do dzieła
Wszystkie podane niżej składniki (oprócz migdałów) zmiksować, zagnieść ciasto i wstawić na minimum 30 minut do lodówki.

Migdały należy wcześniej moczyć w ciepłej wodzie (min. 1 h), by następnie obrać je ze skórki.
Litery symbolizują: D- przemiana drzewa, smak kwaśny, O - p. ognia, smak gorzki, Z- p. ziemi, smak słodki, M- p. metalu, smak ostry, W- p. wody, smak słony.

D: mąka pszenna - 360 g ( ok.3 szklanki), ja dałam połowę pełnoziarnistej,
O: kurkuma - 1/4 łyżeczki
Z:  jajka - 2 szt.
Z:  cukier trzcinowy - 130 g
Z:  masło - 250 g
Z:  opcjonalnie: sezam (najlepiej czarny, uprzednio lekko podprażony) - ćwierć szklanki, ekstrakt waniliowy, migdałowy- parę kropel.
M: imbir lub kardamon - szczypta
W: sól - szczypta, soda-1/4 łyżeczki, proszek do pieczenia- 1/4 łyżeczki
D:  jogurt naturalny- 2 łyżki (można więcej jeżeli jogurt jest gęsty, a ciasto niezbyt miękkie)

     Gdy ciasto się chłodzi, najlepiej by było ono w komorze 0 st.C, obieramy migdały ze skórki i przecinamy wzdłuż na pół, takie cienkie paznokcie lepiej się trzymają.
    Z ciasta formujemy wałeczki cieńsze niż nasze palce, wkładamy po migdale i układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Ja zadałam sobie trochę więcej roboty, bo u podstawy palców zrobiłam małe wgłębienie  dodałam tam troszkę konfitury z borówek.  Pieczemy w temp. 200 st. C przez 10 min.
    Po wyjęciu, gdy są jeszcze gorące, możemy przyozdobić paluchy sokiem z jakiejś czerwonej konfitury.                                     Smacznego!

środa, 29 października 2014

Dlaczego jesteśmy coraz głupsi?

                 Dlaczego jesteśmy, jak owieczki na pastwisku? Potulni, naiwni, otępiali? 
                      MY? No tak, bo razem raźniej się wyrazić, a i trudniej się obrazić;)
      Dlaczego mało czytamy, a jeszcze mniej się zastanawiamy? A widać to szczególnie podczas zakupów spożywczych? Można zaobserwować, że większość ludzi zwraca uwagę głównie na cenę, potem na markę, a już mało kto czyta wnikliwie skład produktu. A właśnie tu, w hipermarkecie, powinna panować atmosfera niczym w czytelni lub aptece - powinniśmy robić zakupy w ciszy i skupieniu, bo już tyle mamy chemii w żywności, że jest co studiować.
     Trochę inaczej sytuacja z czytelnictwem przedstawia się w drogerii.Tam owszem- widać wielu czytających ingrediencje. Ale czy jest to czytanie ze zrozumieniem?! Czy znamy tak dobrze łacinę i oznaczenia chemiczne, by rozpoznać niebezpieczne substancje użyte pod bardzo trudnymi do przeczytania nazwami. A jeśli już rozszyfrujemy oznaczenia, to czy zastanawiamy się, czym jest przykładowo Euxyl K 400 lub tak pięknie reklamowany fluorek sodu?!
      Czytanie składu kosmetyków nie jest proste, trzeba sięgnąć do internetu po ściągi. Kiedyś męczyłam się ok. 2 godz., by przetłumaczyć skład mleczka do twarzy, rzekomo naturalnego, hypoalergicznego, polskiej firmy Tołpa i brr ..można się wystraszyć  Tutaj .
      Dlatego w sklepach kosmetycznych powinno być jak w bibliotece, by wypożyczać do domu choćby opis produktu, bo druczek z reguły drobniutki i fotka niewiele da.
        Ale po co  się aż tak zagłębiać w szczegóły? Są ciekawsze lektury od ulotek produktów, przecież istnieją normy dopuszczające...przecież ktoś odpowiada za to, by nie szkodziło zdrowiu, przecież jakoś nikt od tych środków chemicznych nie umiera, ja też się tak głupio łudziłam.
  Dlaczego jesteśmy tacy bezkrytyczni - a ściślej mówiąc - głupi?
Powodem jest m.in FLUOR
     Fluor jest jednym z głównych składników leków psychotropowych. Wzmacnia ich działanie. Dodawany do napojów, wody kranowej, pasty do zębów świetnie się wchłania również przez skórę, nie trzeba go wcale połykać, by być spolegliwym obywatelem i grzecznym klientem, który nie czyta składu produktów i daje zarobić m.in. koncernom farmaceutycznym, regularnie chorując. Toksyczność fluoru jest porównywalna z ołowiem. Na stronie www.oswiecenie.com/fluor.htm możemy przeczytać:
  "Międzynarodowy Uniwersytet na Florydzie opublikował raport, w którym stwierdzono, że roztwór fluorku potasu o stężeniu 0,45 ppm wystarczy, by znacznie spowolnić nasze reakcje sensoryczne i umysłowe. Gdy do popularnego leku uspokajającego Valium dodano fluor, powstał środek o silniejszym działaniu, Rohypnol. Inny, niezwykle silny środek uspokajający z fluorem, Stelazinum, jest używany w domach opieki społecznej i w szpitalach psychia­trycznych na całym świecie. 
Wszyscy wiemy, do czego używa się fluoru - od lat 50. XX wieku jest cudownym składnikiem past do zębów, dzięki któremu możemy rzadziej chodzić do dentysty. Fluor dodaje się też do wody w kranach, by chronił zęby. Taka jest wersja oficjalna. A jak jest naprawdę?
    Po pierwsze - fluor w pastach do zębów chroni zęby u ludzi jedynie do 20. roku życia. l to jedynie wtedy, gdy się go nie przedawku­je. Faktycznie - potrafi wzmocnić szkliwo zę­bów, ale zażywany w zbyt wielkich dawkach może jednocześnie spowodować wiele cho­rób somatycznych i psychicznych.
    Słynne akcje fluoryzowania zębów uczniów szkół podstawowych zaowocowały w Wielkiej Brytanii serią procesów sądowych. Okazało się, że u wielu dzieci doszło do przebarwień szkliwa, zęby stały się łamliwe i chropowate. W1996 ro­ku 10-letni Kevin otrzymał 1000 funtów odszko­dowania od koncernu Colgate Palmolive. zna­nego producenta pasty do zębów. U chłopca stwierdzono fluorozę, czyli zatrucie fluorem.
    A czy fluor naprawdę w znacznym stopniu chroni zęby dzieci przed próchnicą? Eksperty­za przeprowadzona na zlecenie Amerykańskie­go Instytutu Badań Stomatologicznych wyka­zała, że właściwie nie ma różnicy między liczbą ubytków w zębach dzieci mieszkających na te­renach objętych fluoryzacją i na nieobjętych.
    Od początku XX wieku wiedziano, że podawanie ludziom niewielkich dawek fluoru sprawia, że są bardziej ulegli i podatni na manipulacje. Gdy więc podczas II wojny światowej hitlerowcy szukali sposobu, by otumanić więźniów obozów koncentracyjnych, zaczęli podawać im duże dawki fluoru w wodzie pitnej. Produkcję fluoru zlecili koncernowi I.G.Farben z Frankfurtu.
Rodzi się pytanie: skoro tak wielu uznanych naukowców od dziesięcioleci próbuje zainte­resować władze szkodliwością fluoru, to dla­czego nikt nic nie robi? Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, zazwyczaj chodzi o pieniądze, i być może władzę nad ludźmi.


Totalitarna kontrola umysłów

Po zakończeniu wojny do Niemiec przyle­ciał wysłannik rządu USA, Charles Eiliot Perkins, chemik, który miał przyjrzeć się hitlerowskim metodom kontroli umysłów. Odnalazł on dokumenty stwierdzające, że zanim wybuchła wojna niemiecko-radziecka w 1941 roku, oba totalitarne reżimy wymieniały się informacjami na temat sposobu panowania nad masami. "Bolszewicy uznali dodawanie leków do wody jako idealny sposób na skomunizowanie świa­ta" - napisał w raporcie. Fluor, nadawał się do tego celu znakomicie - nie dość, że wywoływał w umysłach pożądane reakcje, to jeszcze można było uzasadnić jego użycie tym, że chroni zęby. Z trucizny zrobiono lekarstwo.

Ale to sami Amerykanie rozpropagowali cudowne właściwości fluoru. Fabryki koncer­nu I.G.Farben jako jedyne nie były bombardowane przez aliantów - pewnie dlatego, że wielu amerykańskich biznesmenów ulokowa­ło tam duże pieniądze, m.in. rodzina Mellonów. Po wojnie Mellonowie założyli Amery­kańskie Przedsiębiorstwo Aluminiowe (ALCOA) - a fluor jest toksycznym odpadem przy produkcji aluminium. Coś z nim trzeba było zrobić. ALCOA oraz inne zakłady produ­kujące fluor sfinansowały badania, z których wynikało, że małe ilości fluoru nie są szkodli­we dla zdrowia. W raporcie całkowicie pomi­nięto szkodliwe skutki oddziaływania tej substancji na organizm i mózg ludzki. Natomiast podkreślono zbawienny wpływ na zęby.

   W latach 40. XX wieku w kilku miastach USA rozpoczęto fluoryzację wody, a kilka firm za­częło dodawać tę substancję do past do zę­bów, i lawina się potoczyła...

Czytaj dalej na http://www.oswiecenie.com/fluor.htm  TU

Taką pastę bez fluoru udało mi się tylko raz znaleźć w markecie (ok.6 zł). Te indyjskie pasty można kupić głównie w aptece (za ok. 10 zł)



 żródło:  http://www.oswiecenie.com/fluor.htm


niedziela, 26 października 2014

Jak zrobić pyszny i długoterminowy krem do twarzy?

      Kosmetyki, szczególnie do twarzy, powinny być jadalne, przeczytałam kiedyś w mądrej książce i to jest święta prawda. Od razu przypomniał mi się żart z dzieciństwa, a raczej głupi kawał, który zrobiłam swej starszej siostrze ciotecznej, której to często robiłam głupie kawały z braku mądrych pomysłów, a to wszystko  z powodu uwielbienia dla jej zacnej osoby- będącej dla mnie, jako nastolatki, autorytetem we wszelkich sprawach życiowych. No czego to człowiek nie zrobi, by zwrócić na siebie uwagę: dodałam do jej twarożku na śniadanie łyżeczkę kremu Nivea. Po pierwszym kęsie stwierdziła, że jakiś dziwny jest ten serek, po drugim się skrzywiła i zaprzestała dalszej konsumpcji i nawet nie podejrzewając mnie o nic spytała, czy mój serek tez jest taki jakiś perfumowany. Odparłam, że owszem, bo twarożek jest zdrowy na cerę. Ale jedynie na podejrzliwym jej spojrzeniu się skończyło. Już wtedy czułam podskórnie, że dobre kosmetyki to te, które można ze smakiem zjeść, a krem Nivea do takich nie należy, o czym musiałyśmy sie osobiście przekonać, tj. siostra osobiście, a ja naocznie i wierzę na słowo. Przepraszam Aniu, jeżeli odbijało Ci się Niveą po tym śniadaniu, ale wiedz, że miałam dobre intencje:)

     Dziś chciałabym podzielić się swym sprawdzonym, i to na samej sobie tym razem, przepisem na dobry krem do twarzy. Sposób jest szybki, prosty, a krem jest  nie tylko dobry w smaku. Jego bazą jest olej kokosowy. Nie będę się tu rozpisywać o niezwykłych właściwościach kokosa i tegoż oleju, wspomnę tylko jako ciekawostkę, że świeże mleczko kokosowe było z powodzeniem używane jako płyn do transfuzji, gdy zabrakło krwi w czasie II wojny światowej, gdyż sok kokosowy jest jednym z najbogatszych źródeł elektrolitów. Zawiera ich więcej niż większość napojów izotonicznych używanych przez sportowców, ma też więcej potasu niż banany. Prawie połowę zawartości oleju kokosowego stanowi kwas laurynowy, ma on silne właściwości antybakteryjne, antywirusowe i antygrzybiczne. Buduje również odporność organizmu i występuje on w naturze w dużych ilościach tylko w orzechu kokosowym i w mleku matki. Ponadto olej kokosowy zawiera naturalne antyoksydanty, które zwalczają wolne rodniki, spowalniając procesy starzenia się skóry, sprawiając jednocześnie, że staje się ona jędrna, elastyczna, nawilżona i wygładzona. Uff, no i rozpisałam się.*

Po co się  bawić w robienie własnego kremu do twarzy?
    Kremy ze sklepu są tak dobrze zakonserwowane, że mogą leżeć miesiącami na półkach (nawet po 2 lata) i nie zepsują się, nic a nic im nie będzie w przeciwieństwie do traktowanej nimi skóry.  Mają też za zadanie szybko się wchłaniać, a więc od razu wchłaniamy niezdrowe konserwanty i nie oszukujmy się, że mogą istnieć w takich kremach jakieś naturalne środki konserwujące! Co z tego, że mają w swym składzie różne  dobroczynne dodatki, jak np. olej argonowy czy olejek jojoba, jak są to śladowe z reguły ilości i to wchłaniane z niechcianymi bonusami, jak np.: syntetyczne przeciwutleniacze, aminy aromatyczne, które oprócz alergii, wywoływały raka u testowanych zwiarząt.** Przecież nie ma żadnej normy określającej, jaką ilość substancji naturalnych musi zawierać kosmetyk, aby nazwać go naturalnym.Toteż wszystkie kosmetyki zawierające choćby wodę można nazwać kosmetykami naturalnymi, co producenci bez zahamowań wykorzystują.

         Krem, który proponuję, jest na samych olejach i nie ma ciężkiej konsystencji!
Wiemy przecież, że w naturze olej i woda same się ze sobą nie łączą i żeby zrobić taki krem, (np. z wodnym wyciągiem z ziół) potrzebny jest jakiś emulgator.Wiąże się to z zagadnieniem równowagi wodno-lipidowej, a temat ten nieco zgłebiłam przy okazji  liposomowania wit. C. Dlatego przymierzam się również do zrobienia kremu z liposomami. Jest sporo naturalnych emulgatorów, by substancja się nam nie rozwarstwiała można użyć np. wosku pszczelego, ale nie będzie to profesjonalna, dobrze wchłanialna konsystencja, po niedługim czasie będzie się rozwarstwiać. Uważam, że najlepszym emulgatorem jest lecytyna, a najlepszym kremem, krem z liposomami, (o właściwościach liposomów można przeczytać np. TU . Mając w domu myjkę ultradźwiękową możemy sobie zliposomować co tylko chcemy:) byleby o dobroczynnym działaniu dla naszej skóry. Przymierzam się do zrobienia liposomalnego kremu z wyciągiem z dziurawca i rumianku oraz z aleosem, a na wiosnę z  płatków dzikiej róży. I jak tylko zrobię pierwszy eksperyment, to dam znać, bez względu na to, czy rezultat będzie pomyślny. Ale teraz...

       Szybki, prosty krem, bez ultradźwięków, bez wody, ale za to tygodniami może stać poza lodówką (u mnie 7 tyg.), dobrze się wchłania i pachnie apetycznie.

Składniki:
1. Olej kokosowy- ok 50 ml (najlepiej własnej roboty!)
2. Sproszkowana dzika róża lub acerola -1/4 łyżeczki
3. OPCJONALNIE: olej z pestek wiśni lub inny (np. silne działanie antybakteryjne i antywirusowe ma olejek z drzewa herbacianego, skutecznie likwiduje zaskórniaki)
    W swym pierwszym kremie pominęłam punkt 3, bo akurat nie miałam swego ulubionego wiśniowego ani z drzewa herbacianego, i też było super: odczułam i zobaczyłam działanie oleju kokosowego i dzikiej róży (która jest też na pękające naczynka krwionośne).
Potrzebne nam będą:
1. Gaza, siteczko,
2. Dobry robot kuchenny lub blender o dużej mocy, czyli taki, by przy najwyższych obrotach mógł pohulać ok. 15 min, oczywiście z małymi przerwami. Przy słabszym sprzęcie trzeba się  uzbroić w cierpliwość, by z wiórek kokosowych powstał olej, więc trzeba robić częste przerwy, by nie spalić silnika. Ale jak ktoś nie posiada super mocnego blendera, to mam też inną wiadomość:
Są wiórki i Wiórki. 
       Niedawno kupiłam świetne wiórki kokosowe w Czechach, w zwykłym hipermarkecie o nazwie Norma , oczywiście bez siarki i żadnych innych dodatków, bo o dziwo nasi sąsiedzi takich dziadostw raczej nie mają. A naprawdę często sie tam zaopatruję  i to w różnych sklepach (mieszkam przy granicy) i jeszcze nie spotkałam się u nich z siarkowanymi. Natomiast w naszej Biedronce nie można uświadczyć innych, jak tylko z siarką. Kiedyś nie przeczytałam i takie kupiłam, po otworzeniu nieopatrznie wsypałam do miksera i dopiero po zmiksowaniu, gdy otworzyłam klapę, poczułam - smród wielki unosił się w całej kuchni. W innych marketach typu Tesco, Kaufland, gdzie jest większy asortyment, trzeba też uważnie wybierać, czytając skład, zanim trafi się na normalne.
     Wiórki z Czech, które od paru miesięcy testuję, robiąc z nich także mleko i bez-cukrowe "słodycze" mają tę właściwość, że "upłynniają" się już po 3 minutach traktowania  wysokimi obrotami ! Wnioskuję zatem, że są świeże, no bo ten kraj to bardziej na południu leży i może maja tam nawet własne plantacje palm kokosowych, a my jak zwykle sto lat za Murzynami! Jeśli nie macie na tyle komfortowego, przygranicznego położenia, co ja, to proponowałabym kupić całego orzecha kokosowego (takiego, w którym jeszcze sok chlupie). Trochę więcej z tym zabawy, ale za to ponad połowę krócej miksujemy albo kupić wiórki w sklepie ze zdrową żywnością, bo tam większość produktów jest właśnie z Czech, więc można trafić na te od Pepików.
     Nie polecam kupować oleju kokosowego, nawet w sklepie ze zdrową żywnością. Tłuszcz kokosowy bardzo rzadko występuje w sprzedaży jako czysty olej tłoczony na zimno, z typowym kokosowym zapachem (dlatego w tej postaci jest bardzo kosztowny). Zresztą rafinowane też tanie nie są (ok. 20 zł za 200 ml), a do twarzy takiego nie potrzebujemy.

Wykonanie:
     1. Wszystkie naczynia wyparzamy i suszymy, by żadna kropla wody nie znalazła się w blenderze lub słoiczku, do którego przełożymy krem.
     2. Blendujemy wiórki z użyciem kopystki, po prostu płaskiej szpatułki, czyli co jakiś czas, najlepiej co minutę, zatrzymujemy urządzenie, by zgarnąć to, co osiądzie na ściankach i dnie naczynia, w którym miksujemy. Proces upłynniania wiórków trwa od 3 do 30 min. w zależności szybkości obrotów blendera i jakości wiórek, jak już wyżej wspomniałam. Mimo że mam dobrą maszynę mielącą na pył wszystko w parę sekund, to męczyłam się kiedyś pół godziny z jakimiś starymi wiórkami. Proszę się nie zrażać, na pewno po jakimś czasie powstanie oleista płynna masa, potem wystarczy jeszcze jakieś 2 minutki już bez kopystki.
    3. Gdy już powstanie olej lub masło kokosowe (różnie jest nazywane), to przecedzamy przez dwukrotnie złożoną gazę. Gazę układamy na sitku, przekładamy do niej naszą oleistą pulpę, skręcamy gazę i wyciskamy olej nad wyparzonym wcześniej naczyniem. Wytłoczyn nie wyrzucamy, mogą się przydać jako pilling lub możemy je wysuszyć piekarniku i powstanie mąka kokosowa, używana jako dodatek do ciast, deserów lub zagęszczania potraw. Możemy proces wyciskania powtórzyć lub podzielić masę kokosową to na dwie porcje, by było dokładniej, ja aż tak się nie przykładałam. Z 200 g wiórków wyszło mi ok. 50 ml oleju i zadowoliłam się tym w zupełności, z moich wytłoczyn pewnie wycisnęło by się jeszcze sporo, ale nie wolno mi ostatnio nadwyrężać rąk:) 
   4. Olej kokosowy przelewamy do słoiczka, dodajemy parę kropli ulubionego oleju lub tak jak ja - wiśniowego i 1/4 łyżeczki sproszkowanej dzikiej róży. Dobrze wymieszać, zakręcić i gotowe.

     Olej kokosowy, podobnie jak masło shea (które też może posłużyć za bazę kremu) może być trzymany w temperaturze pokojowej, natomiast pozostałe składniki na dłuższą metę nie za bardzo, ale występują tu akurat w takich proporcjach, że dobrze się" konserwują" w kokosie. Miałam ten krem w upalne dni w podróżach i mam jeszcze resztkę, nadal pachnie ładnie i wygląda tak samo, więc go używam i dobrze mi służy.
    Pewnie nie ja jedna zastanawiam się, dlaczego olej kokosowy nazwany jest olejem, skoro jego konsystencja w temperaturze pokojowej nie jest płynna, jest twardy jak zmrożone masło. Powyżej temperatury 25 st. C nabiera on dopiero konsystencji miękkiego masła, a olejem staje się dopiero po podgrzaniu. Dlatego w temperaturze pokojowej trudno go od razu rozsmarować, toteż przed użyciem ogrzewamy go, np. w dłoniach, nabierając niewielką ilość patyczkiem lub rozgrzaną wcześniej w gorącej wodzie z kranu łyżeczką. Ale ja przestałam się patyczkować i wsadzałam cały słoiczek pod gorącą wodę i nadal krem się nie zepsuł, a muszę go wykończyć, by ruszyć z produkcją innego, np. liposomowanego. 
     Mam nadzieję, że zainspirowałam Was do produkcji własnych kremów i może ktoś podzieli się swoimi doświadczeniami.  Dajcie znać, wiem że mam mało wyeksponowane komentarze, ale ten blog jest jeszcze malutki.

Żródła:
* http://www.naturaity.pl/artykul/291,kokos-i-olejek-kokosowy.html
** http://www.jaworek.net/kosmetyki/czarne_owce.php