niedziela, 2 kwietnia 2017

Zbędne rzeczy w podróży na Sumatrę.Dlaczego Polacy nie chorują na dengę?

         Mój ostatni post był o pakowaniu się w podróż na Sumatrę, dziś właśnie rozpakowałam plecak, a czas pomiędzy był tak pełen przygód i wielkich emocji, że muszę ochłonąć, by ubrać to wszystko w słowa. Więc dziś nieco praktycznych przemyśleń.
           Oczywiście spakowałam ciut za dużo szmatek i lekarstw i takich tam, których nie miałam okazji użyć. Sztuka minimalizmu - to najbardziej pożądany dla mnie kurs. Trzy pary spodenek, zamiast czterech, dwie kiecki, zamiast trzech i o połowę mniej bielizny, jeden strój kąpielowy - o tym muszę pamiętać na przyszłość! Co do stroju kąpielowego w krajach muzułmańskich to używałam jednoczęściowego i nie wyobrażałam sobie paradować w bikini, jak niektóre turystki, bo nawet w skąpych krótkich spodenkach jest się obiektem częstych lustracji, a już w jednoczęściowym można się poczuć jak naturysta: dzieci wytykają nas palcami i chichoczą, kobiety odwracają wzrok, a mężczyźni dostają zeza rozbieżnego, wykazując nagłe zainteresowanie obłoczkami na niebie, a mowa tu o najbardziej muzułmańskim regionie, o Banda Acech. Toteż występ w samych gaciach wrzynających się w tyłek i biustonoszu wypada sobie darować.Oczywiście turysta swoje prawa ma, ale trzeba uszanować cudzą kulturę i obyczaje, po wyjściu z wody grzecznie narzucić na się chustę, dzięki czemu zaoszczędzimy nieco na kremach z UV.
        Zdecydowanie za dużo zapakowałam na drogę wit. C, niemal pól kilo! Tam są tanie, świeżo wyciskane soki, toteż połowę jedno gramowych kaspsułek C ratujacych życie w razie dęgi, o której sie tyle naczytałam przed wyjazdem - przywiozłam z powrotem:) Dęga, mimo że roznoszona przez komary, jest naprawdę rzadka przypadłością, jak się dowiedziałam na miejscu. Trzeba spędzić sporo czasu w zatłoczonych brudnych miastach, jak Jakarta czy Medan, by się tego nabawić.  Natomiast o przeziębienie nie trudno, bo klimatyzacja w środkach transportu robi swoje. Pod koniec pobytu przemarzłam w taksówce i lokalnym samolocie, gardło bolało mnie okropnie, ale tylko dzień - dzięki C, której zażyłam ok. 30 gram w 3 dawkach. W Polsce brałam dwa razy tyle, by się szybko wykurować, ale tu oprócz świeżych owoców jest coś, czego w naszym kraju brak - mega świeże powietrze, oczywiście w wioskach, bomba tlenowa z dżungli. Po pierwszej nocy w Bukkit Lawang, zastanawialiśmy się, dlaczego wstaliśmy tak wcześnie i nie chce nam się spać. Dlaczego w ogóle nie chce nam się jeść? Bo oxygen- stale, niczym mantrę, powtarzał nam tamtejszy człowiek dżunglii. Lecz my niedowiarki wciąż czekaliśmy na kryzys, bo w końcu organizm upomni się o swą zwyczajową dawkę snu i jedzenia. A tu niespodzianka, przez cały nasz pobyt w tej bujnej zieleni jedliśmy i spaliśmy bardzo mało, a siły nam dopisywały. Przykładowo, po prawie nieprzespanej nocy (a to z wrażenia, że na drugi dzień wyruszam na spotkanie z orangutanami:) poszłam na siedmiogodzinny treking po dżungli, miałam wątpliwości czy dam radę, a okazało się że sił miałam w dwójnasób i zamiast paść po tak wyczerpującej wędrówce, siedziałam kolejne północy w dżungli przy namiocie, rozmawiając z naszymi przewodnikami .
      Warto pamiętać, by w krajach, gdzie zdarza się dęga, nie zażywać aspiryny, która może być zabójcza przy tej chorobie, rozrzedza krew i powoduje krwotoki. Na dengę, podobnie jak na malarię nie ma lekarstwa, bierze się jedynie paracetamol i olbrzymie ilości wit. C. Niektórzy przechodzą ją jak zwyczajną grypę inni lądują w szpitalu, ale w końcu zdrowieją. Przypuszczam, że Polakom dęga w ogóle nie grozi, szczególnie tym z krakowskiego. No bo wyobraźcie sobie z takiego zanieczyszczenia, jakie mamy (czasem normy przekroczone 1000%), że w niektórych miastach ostrzega się przed wychodzeniem z domu, lądujecie na kilkanaście nocy i dni w  namiocie tlenowym. Organizm dostaje wysokich obrotów. Mieszkam w miejscowości turystycznej, gdzie rok temu zlikwidowano stację pomiarów, (normy przekroczone wielokrotnie), bo przecież turystom trzeba naliczać opłatę klimatyczną!
 OKULARY PRZECIWSŁONECZNE NA RÓWNIKU lub tuż obok, jakieś 200 km od środka półkuli, można sobie darować. Ponieważ mam wadę wzroku, zainwestowałam przed podróżą w przeciwsłoneczne szkła korekcyjne. I okazało się, że na niewiele się to zdało, gdyż kąt padania promieni słonecznych jest po prostu prostopadły:) Słońce jest równiutko nad głową, wpada w przestrzeń miedzy okularami a czołem, mimo dociskania ich  do podstawy nosa - świeci po oczach. Okulary w tej części świata powinny wyglądać jak spawalnicze lub mieć daszek, Więc czapka, kapelusz lub daszek z liścia bananowca są bardziej pożyteczne. ja zrezygnowałam z jakiejkolwiek ochrony gałek, gdyż przy tej bujnej zieleni cienia nie brakuje, a i zachmurzenie jest częste.
       Płaszcz przeciwdeszczowy, nie ma sensu w tropikach, mimo że pojechaliśmy właśnie w porze deszczowej, ani razu nie użyliśmy. Deszcz jest zbawieniem w tych upałach, ale tamten deszcz zazwyczaj zmienia się po parunastu minutach w ulewę, jakiej w Polsce nie znamy, jednak te kilkanaście minut wystarczy, by schować się gdzieś pod dach, bo przy tej ścianie spadających hektolitrów wody żaden płaszcz nie daje rady, a trzeba jakoś uchronić swój dobytek, aparat, dokumenty- bez porządnego grubego worka na śmieci niema co wyruszać w teren. Poza tym miło jest zmoknąć w ciepłym deszczu, szczególnie gdy ma się pod ręką mydło lub szampon. W Bukit lawang leje codziennie, z reguły pod wieczór i jest to taki żywioł, że będąc pod dachem, trzeba mówić do siebie podniesionym głosem, z czym akurat nie mam problemów, w przeciwieństwie do Artura, któremu nawet przy słonecznej aurze rzadko udaje się mnie przekrzyczeć;) Pewnego razu podczas takiej ulewy siedziałam na zadaszonym tarasie i obserwowałam okolice, jak znikają ludzie, gasną światła latarni, bo na czas deszczu są wyłączane, jest głośno, coraz głośniej, hucznie, ale klimatycznie, powietrze rześkie i ciepłe. Zastanawiałam się ile godzin to jeszcze potrwa, siła uderzeń spadającej wody nie słabła, była jednostajnie monotonna, aż tu nagle widzę, jak chodnikiem obok naszych domków pomyka ktoś pod parasolem (wiatrów tam nie ma, więc przez krótki czas parasol daje radę) i włącza przydrożne latarnie. Czyżby koniec mokrego spektaklu? Jaki związek mają latarnie z zakręcaniem kurków z wodą w niebie? Bo rzeczywiście po paru minutach od włączenia światła na uliczkach, deszcz słabnie! Skąd oni u licha wiedzą, kiedy? Może światłem rozpraszają deszcz? Padać przestało całkowicie, gdy człowiek z parasolem oddalił się do pobliskiego budynku. Takie oraz im podobne czary mary widziałam podczas pobytu w  Bukkit lawang niejednokrotnie, o czym innym razem.
    Skoro wilgoć, to moskity? I tu miła niespodzianka, bo jednak nie mach ich tak wiele. Nabyliśmy w internetowym sklepie najsilniejsze z możliwych repelenty na moskity,  takie dla żołnierzy z deet 50 %:) Nie warto, skóra, nawet najbardziej wytrzymała i niealergiczna jak moja, zaczyna po tym chorować. Poza miastem, nad rzeką, w wioskach, a nawet w samej dżungli komarów jest mniej niż w Polsce nad jeziorem! W zupełności wystarczał nam olejek goździkowy. a i ugryzienia nie są takie swędzące, bąble malutkie znikające po paru godzinach. Może dlatego, że oxygen- jak mawiał nasz jungle boy.
     Szczepienia- temat kontrowersyjny, który studiowałam ponad miesiąc przed wyjazdem.  Nie dajcie się zwariować, Indonezja, to nie Afryka, gdzie często czystej wody brak i nawet przy myciu zębów trzeba uważać, zresztą podejrzewam, że wybierając się do Afryki, też bym się nie szczepiła, bo mam świadomość, czym jest szczepionka i jakie są skutki powikłań. Ponadto cena szczepień to często równowartość biletu na samolot. Wystarczy uważać, nie jeść nieumytych owoców, często dezynfekować ręce, zażywać probiotyki, najlepiej kupione na miejscu z ichnimi szczepami bakterii. Jedzenie w knajpach czy przydrożnych kuchniach zawsze mieliśmy świeże, nie było gotowych podgrzewanych dań, zawsze długo czekaliśmy, bo wszystko gotowane jest od podstaw. No i to czyste powietrze w pobliżu dżungli, ta ilość tlenu, od której nasz nieprzyzwyczajony organizm dostaje pawera- robi swoje:)

Spotkanie z tamtejszymi łazienkami wprawia w zdziwienie. Zastanawiałam się, jak tu sobie dać radę.
Rzadko można spotkać sedes, taki jak na fotce, a jak jest, to papieru toaletowego brak, za to jest prysznic przy spłuczce. No cóż, oni uważają, że podcieranie tyłka papierem jest niehigieniczne i no zgadzam się, ale papier w pewnym momencie i tak jest potrzebny:). Jeśli na ścianie jest prysznic, to nie ma brodzika, ani żadnej zasłonki, myjemy siebie oraz wszystkie ściany, brodzik jest obok i to  właściwie nie jest brodzik, a służąca za umywalkę i wannę studzienka ok. 1,5 m głęboka, napełniona wodą, którą co jakiś czas się wypuszcza i nalewa od nowa (wodę mają za darmo!), przy wypuszczaniu wody mamy automatyczne mycie całej podłogi, jest ona nachylona pod niewielkim katem w stronę dziury odpływowej. Dzięki temu mrówek tam brak, a podłoga jest zawsze czysta, gdyż szybko schnie, błoto się nie robi. Fajne, ale tylko w ciepłym klimacie możliwe.
     Co do podłogi, to bardzo podoba mi się indonezyjski zwyczaj, albo w ogóle muzułmański, podłogi są zawsze czyste, nie wchodzi się do pomieszczeń w butach, nawet przed wejściem do sklepu, czy biura, a nawet na pomost, zostawia się sandały na zewnątrz. Chyba w tym jedynym przypadku tamtejsze gospodynie mają łatwiej od naszych.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz